Albert zerknął w górę i zanurkował, szukając osłony. Skończyło się na lekkich potłuczeniach, ponieważ miał dość rozsądku, by zwinąć się w kłębek.
Po chwili Śmierć się odezwał nieco przytłumionym głosem.
ALBERCIE, BĘDĘ NIEZMIERNIE WDZIĘCZNY, JEŚLI MI TUTAJ POMOŻESZ.
Albert wstał z trudem i szarpnął za wielkie tomy. W końcu udało mu się przesunąć je tak, że jego pan wydostał się na wolność.
Śmierć wybrał pierwszą z brzegu księgę i spojrzał na tytuł.
NIEBEZPIECZNE SSAKI, GADY, PŁAZY, PTAKI, RYBY, MEDUZY, OWADY, PAJĄKI, SKORUPIAKI, TRAWY, DRZEWA, MCHY I POROSTY TERRORU INCOGNITA, przeczytał. Jego spojrzenie przesunęło się wzdłuż grzbietu. TOM 29C, dodał. O, CZĘŚĆ TRZECIA, JAK WIDZĘ.
Popatrzył na słuchające półki.
MOŻE BYŁOBY ŁATWIEJ, GDYBYM POPROSIŁ O LISTĘ NIESZKODLIWYCH STWORZEŃ WSPOMNIANEGO KONTYNENTU?
Czekali.
WYDAJE SIĘ, ŻE…
Albert wskazał coś białego spływającego leniwie w powietrzu. Po chwili Śmierć wyciągnął rękę i chwycił pojedynczą kartkę papieru.
Przeczytał ją starannie, po czym odwrócił na chwilę, by sprawdzić, czy może coś jest napisane po drugiej stronie.
— Mogę? — spytał Albert.
Śmierć podał mu papier.
— „Niektóre owce” — przeczytał głośno Albert. — No tak. Może tydzień nad morzem będzie jednak lepszy.
CO ZA INTRYGUJĄCE MIEJSCE, stwierdził Śmierć. OSIODŁAJ KONIA, ALBERCIE. MAM PEWNOŚĆ, ŻE BĘDĘ POTRZEBNY.
PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
SŁUCHAM?
— Powiedział „Nie ma zmartwienia”, panie — wyjaśnił Albert.
NIE MAM POJĘCIA DLACZEGO.
Nad miastem przetoczyły się cztery potężne pąki ciszy, kiedy Stary Tom z wielką emfazą nie wybił kolejnej godziny.
Kilka służących popychało korytarzem wózek. Nadrektor się poddał. Wczesne śniadanie było w drodze.
Ridcully opuścił taśmę mierniczą.
— Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? — zaproponował.
Wyszedł przez okno i podniósł z piasku muszlę. Była nagrzana słońcem. Potem podciągnął się na parapet, przecisnął z powrotem do łazienki i podszedł do drzwi obok okna.
Prowadziły do wilgotnego, porośniętego mchem szybu świetlnego, który wpuszczał na te smętne poziomy nieco zużytego i brudnego dziennego światła. Nawet śnieg zdołał tylko lekko przyprószyć tak głęboko położone mury.
Okno po tej stronie połyskiwało w padającym od drzwi blasku niby kałuża bardzo czarnego oleju.
— Dobrze, dziekanie! — zawołał. — Proszę wysunąć laskę. A teraz nią pomachać.
Magowie patrzyli na falującą delikatnie powierzchnię. Powinno z niej teraz sterczeć kilka stóp solidnego drewna.
— No, no, no… — stwierdził nadrektor, cofając się z zimnego powietrza do wewnątrz. — Wiecie, nigdy tak naprawdę żadnej nie widziałem.
— Ktoś pamięta buty nadrektora Bewdleya? — spytał pierwszy prymus, częstując się zimną baraniną z wózka. — Zrobił błąd i pozwolił, żeby jedna z takich otworzyła się w jego lewym bucie. Nie można chodzić ze stopą w innym wymiarze.
— No nie… — mruknął Ridcully. Wpatrywał się w tropikalny pejzaż i w zadumie pukał się muszlą w brodę.
— Nie widać, w co człowiek może wdepnąć, to przede wszystkim — dodał pierwszy prymus.
— Jedna otworzyła się kiedyś w piwnicy, sama z siebie — powiedział dziekan. — Po prostu okrągła czarna dziura. Wszystko, co się tam wrzuciło, znikało. W końcu stary nadrektor Weatherwax kazał zbudować nad nią wygódkę.
— Bardzo rozsądny pomysł — przyznał Ridcully, wciąż zamyślony.
— Też tak sądziliśmy, dopóki nie znaleźliśmy drugiej, która się otworzyła na strychu. Okazało się, że to drugi koniec tej samej dziury. Nie muszę chyba dokładnie opisywać skutków.
— Nigdy o nich nie słyszałem! — zawołał Myślak Stibbons. — Dają niewiarygodne możliwości!
— Każdy tak mówi, kiedy pierwszy raz się o nich dowie — odparł pierwszy prymus. — Ale kiedy będziesz już magiem tak długo jak ja, drogi chłopcze, przekonasz się, że kiedy tylko odkryjesz coś, co daje niewiarygodne możliwości poprawy stanu człowieczeństwa, lepiej zatrzasnąć nad tym wieko i udawać, że nic się nie stało.
— Ale gdyby udało się otworzyć jedną nad drugą, można by wrzucić coś do dolnej dziury, to coś by wypadło z górnej i poleciało znów do dolnej… Osiągnęłoby prędkość meteorów, a energia, jaką by wygenerowało, byłaby…
— Mniej więcej to właśnie działo się między strychem a piwnicą — stwierdził dziekan, sięgając po zimne udko kurczęcia. — Dzięki bogom za opór powietrza, tyle tylko powiem.
Myślak ostrożnie wysunął dłoń za okno i poczuł ciepło słońca.
— I nikt ich nigdy nie badał? — zapytał.
Pierwszy prymus wzruszył ramionami.
— Co tu badać? Przecież to tylko dziury. Dużo magii zbiera się w jednym miejscu, a potem tak jakby przetapia się przez świat, jak gorąca stalowa kulka przez smalec. Kiedy trafi na krawędź czegoś, tak jakby to wypełnia.
— Punkty naprężeń kontinuinuinuum czasoprzestrzennego… — stwierdził Myślak. — Muszą mieć setki zastosowań…
— No pewnie. Nic dziwnego, że profesor nadzwyczajny jest zawsze taki opalony — powiedział dziekan. — Uważam, że oszukuje. Geografia powinna być trudno dostępna. Nie powino się jej znajdować za własnym oknem, to chciałem powiedzieć. Nie należy do niej trafiać, zwyczajnie wymykając się z uniwersytetu.
— No, właściwie on wcale się nie wymykał. Tylko trochę poszerzył swoją pracownię.
— Myślicie, że to przypadkiem jest IksIksIksIks? — zainteresował się dziekan. — Na pewno wygląda zagranicznie.
— No, niby jest morze — przyznał pierwszy prymus. — Ale czy powiedzielibyście, że ono opasuje?
— Nie, ono tylko… no wiecie… chlupie.
— Człowiek by się spodziewał, że morze, które coś opasuje, powinno wyglądać bardziej… wyzywająco — oświadczył wykładowca run współczesnych. — Wiecie… grzmiące fale i w ogóle. Stanowczo dając obcemu do zrozumienia, że opasuje te brzegi, więc niech lepiej uważa.
— Może byśmy przeszli tam bezpośrednio i zbadali sprawę — zaproponował Myślak.
— Coś strasznego nas spotka, jeśli spróbujemy — oznajmił złowieszczo pierwszy prymus.
— Kwestora nie spotkało — zauważył Ridcully.
Magowie stłoczyli się przy oknie. Przy brzegu stała jakaś postać w podwiniętej do kolan szacie. Kilka ptaków krążyło jej nad głową, a w tle kołysały się palmy.
— Niech mnie! Musiał się wymknąć, kiedy nie patrzyliśmy — odgadł pierwszy prymus.
— Kweestoooorzee! — huknął Ridcully.
Postać się nie obejrzała.
— Nie chciałbym, rozumiecie panowie, sprawiać kłopotów — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych, spoglądając tęsknie na zalaną słońcem plażę. — Ale w mojej sypialni jest lodowato, a zeszłej nocy miałem szron na pierzynie. Nie widzę nic złego w szybkim spacerku w cieple.
— Jesteśmy tu, żeby pomóc bibliotekarzowi! — burknął Ridcully.
Z tomu zatytułowanego „Uuk” dobiegało ciche pochrapywanie.
— Właśnie o to mi chodzi. Biedak od razu lepiej się poczuje w tych drzewach, o tam.
— Chce pan powiedzieć, że wciśniemy go między gałęzie? — upewnił się nadrektor. — Wciąż jest „Historią Uuk”.
— Wiesz, o co mi chodzi, Mustrum. Dzień nad morzem lepiej na niego podziała niż… no, dzień nad morzem, jak to mówią. Chodźmy, bo już tu zamarzam.
— Oszalałeś? Tam mogą żyć straszliwe potwory! Spójrzcie na tego biedaka, który stoi w wodzie! Morze prawdopodobnie roi się od…