Rincewind miał wrażenie, że kangur porusza się w jego głowie.
Zamrugał, ale nadal czuł ból. Zdawało mu się, że oczy mają ochotę pójść sobie w dwie różne strony.
Ruszył szybkim krokiem dalej, nie zwracając uwagi na pozostałe rysunki. Rumowisko sięgało prawie do powierzchni, ale z drugiej strony otwierała się przestrzeń prowadząca w ciemność. Wyglądało na to, że wpadł do zawalonego tunelu.
— Przeszedłeś obok niego — powiedział kangur.
Rincewind obejrzał się. Zwierzak stał na skrawku plaży.
— Nie zauważyłem, kiedy tu wszedłeś — oświadczył. — A jak tu wszedłeś?
— Daj spokój. Muszę ci coś pokazać. Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać Skoczek.
— Dlaczego?
— Jesteśmy kumplami, nie? Jestem tu, żeby ci pomagać.
— O rany…
— Sam nie dasz rady pokonać pustkowi, koleś. Myślisz, że jak udało ci się przeżyć do tej pory? Wściekle trudno jest w tych dniach znaleźć gdzieś wodę.
— Sam nie wiem. Ciągle tylko wpadam do… — Rincewind urwał.
— Właśnie — stwierdził kangur. — Trochę to dziwne, nie?
— Ja… myślałem, że zwyczajnie mam szczęście — odparł Rincewind. Zastanowił się nad tym, co właśnie powiedział. — Musiałem chyba stracić rozum.
Tu w dole nie było nawet much. Od czasu do czasu na powierzchni wody pojawiała się zmarszczka, co niepokoiło, gdyż najwyraźniej nie było niczego, co mogłoby ją wywołać. W górze słońce wypalało ziemię, a muchy roiły się jak… no, jak muchy.
— Dlaczego nie ma tu nikogo innego? — zapytał.
— Chodź, sam zobaczysz.
Rincewind uniósł ręce i cofnął się pospiesznie.
— Czy mówimy tu o zębach, żądłach i pazurach?
— Obejrzyj ten obrazek, koleś.
— Ten z kangurem?
— A który to, koleś?
Rincewind przyjrzał się ścianie. Rysunku kangura nie było tam, gdzie go pamiętał.
— Mógłbym przysiąc…
— To jest ten, który chcę ci pokazać. O tutaj.
Rincewind przyjrzał się kamieniowi. Rysunek na nim ukazywał kilkanaście rąk.
Westchnął ciężko.
— No jasne — mruknął ze znużeniem. — Widzę, na czym polega kłopot. Mnie zdarza się dokładnie to samo.
— O czym ty mówisz, szefie?
— To samo się dzieje, kiedy próbuję robić zdjęcia ikonografem — tłumaczył Rincewind. — Ustawiasz sobie piękny widoczek, demon go maluje, a kiedy popatrzysz, okazuje się, że bęc, zasłoniłeś wszystko własnym palcem. Mam chyba z tuzin obrazków mojego kciuka. Wyobrażam sobie tego chłopaka przy pracy: spieszy się trochę, trzyma już pędzel, aż tu nagle chlup, zapomniał zdjąć rękę z…
— Nie, koleś. Chodzi mi o ten obraz pod spodem.
Rincewind przyjrzał się dokładniej. Rzeczywiście, były tam jakieś słabo widoczne linie, które — gdyby nie patrzeć uważnie — można by wziąć za nierówności kamienia. Zmrużył oczy. Linie łączyły się ze sobą… Tak, ktoś namalował tam postacie… Były…
Zdmuchnął trochę piasku.
Tak, były…
…dziwnie znajome.
— Otóż to — powiedział Skoczek, którego głos najwyraźniej dobiegał z pewnej odległości. — Wyglądają trochę jak ty, nie?
— Ale to są… — zaczął Rincewind. Wyprostował się. — Jak długo tu są te rysunki?
— Pomyślmy… — mruknął kangur. — Schowane przed słońcem i wiatrem, nic ich nie zacierało… Dwadzieścia tysięcy lat?
— Niemożliwe!
— Hm, masz rację, w tak cichym i osłoniętym miejscu raczej trzydzieści tysięcy.
— Ale to… To moi…
— Oczywiście, kiedy mówię „trzydzieści tysięcy lat” — ciągnął kangur — mam na myśli, że zależy, jak na to patrzeć. Nawet te rysunki rąk na wierzchu są tu od pięciu tysięcy lat. A te wyblakłe… Tak, muszą być strasznie stare, na pewno dziesiątki tysięcy lat, tylko że…
— Tylko że co?
— Nie było ich tu jeszcze w zeszłym tygodniu, koleś.
— Mówisz, że są tu od wieków… ale niezbyt długo?
— Widzisz? Wiedziałem, że sprytny z ciebie gość.
— A teraz pewnie mi wytłumaczysz, o czym ty gadasz, u demona?
— Zgadza się.
— Przepraszam, znajdę tylko coś do jedzenia.
Rincewind podniósł kamień. Pod spodem leżały dwie kromki z dżemem.
Magowie byli ludźmi cywilizowanymi, o wysokiej kulturze i wykształceniu. Kiedy mimowolnie stali się rozbitkami na bezludnej wyspie, natychmiast zrozumieli, że najważniejszą rzeczą jest zrzucenie na kogoś winy.
— Przecież to naprawdę było całkiem oczywiste! — wrzeszczał Ridcully, wściekle machając rękami w miejscu, gdzie niedawno było okno. — I nawet przyczepiłem kartkę!
— Tak, ale ma pan też napisane „Nie przeszkadzać” na drzwiach swojego gabinetu — przypomniał mu pierwszy prymus. — A mimo to spodziewa się pan, że pani Whitlow co rano przyniesie tam herbatę.
— Panowie, proszę! — wtrącił się Myślak Stibbons. — Musimy ustalić kilka spraw, i to zaraz.
— Tak, pewnie! — ryknął dziekan. — To jego wina! Napis nie był dostatecznie duży!
— Chodziło mi o to, że trzeba…
— Są tutaj damy! — warknął pierwszy prymus.
— Dama.
Pani Whitlow wymówiła to słowo bardzo wyraźnie, jak gracz kładący na stole wygrywające karty. Stała, obserwując ich z godnością. Jej mina mówiła wyraźnie: nie obawiam się, bo przy tylu magach nic złego nie może się zdarzyć. Magowie uspokoili się wreszcie.
— Przepraszam, jeśli zrobiłam coś złego — powiedziała.
— Ależ nie, nic złego — zapewnił ją pospiesznie Ridcully. — Nie aż tak złego. Nie w ścisłym sensie.
— Każdemu się mogło przytrafić — dodał pierwszy prymus. — Sam ledwie odczytywałem te litery.
— I patrząc na to bardziej ogólnie, z pewnością lepiej jest utknąć tutaj, na świeżym powietrzu i w słońcu, niż w dusznym gabinecie — ciągnął Ridcully.
— To bardzo ogólny punkt widzenia, nadrektorze — stwierdził z powątpiewaniem Myślak.
— Zresztą wrócimy do domu w dwa machnięcia owczego ogona. — Ridcully uśmiechnął się promiennie.
— Niestety, nie wygląda to na rolnicze…
— To tylko takie powiedzenie, panie Stibbons. Takie powiedzenie.
— Słońce już zachodzi, nadrektorze — upierał się Myślak. — A to znaczy, że wkrótce zapadnie noc.
Ridcully zerknął nerwowo na panią Whitlow, a potem na słońce.
— To jakiś kłopot? — spytała pani Whitlow.
— Wielkie nieba! Ależ skąd!
— Zauważam, że ten mały otwór w ścianie jakoś nie wrócił — oświadczyła pani Whitlow.
— My, no…
— To jakiś figiel, prawda? — mówiła dalej. — Tak se myślę, że panowie dobrze się bawią, nie ma co.
— Tak, to…
— Ale będę wdzięczna, jeśli teraz odeśle mnie pan z powrotem, panie nadrektorze. Dziś po południu robimy pranie i obawiam się, że będziemy miały sporo kłopotów z pościelą pana dziekana.
Dziekan zrozumiał nagle, jak czuje się komar pochwycony w światło reflektora.
— Załatwimy tę sprawę natychmiast, nie ma obawy, pani Whitlow — zapewnił Ridcully, nie odrywając wzroku od nieszczęsnego dziekana. — A tymczasem może pani skorzysta z okazji i pościeli, chciałem powiedzieć, posiedzi na słońcu.
Trzasnęło, kiedy leżak złożył się nagle. A potem kichnął.
— Och, bibliotekarz znowu jest z nami — mówił dalej Ridcully, gdy orangutan upadł na piasek. — Proszę pomóc mu wstać, panie Stibbons. Przeprosimy panią na chwilę, pani Whitlow. Narada grona profesorskiego.