Выбрать главу

Magowie zebrali się w ciasną grupkę.

— To był sos pomidorowy, jasne? — tłumaczył nerwowo dziekan. — Tak się złożyło, że chciałem coś przegryźć w łóżku, a sami wiecie, jakie plamy to zostawia.

— Jestem przekonany, że nikogo tu nie interesuje stan pańskiej pościeli, dziekanie — oświadczył Ridcully.

— Absolutnie — zapewnił radośnie pierwszy prymus.

— Nie nas — dodał wykładowca run współczesnych i klepnął dziekana w ramię.

— Musimy jakoś stąd wrócić — powiedział Ridcully. — Nie możemy spędzić nocy samotnie z panią Whitlow. To by nie było przyzwoite.

— Nie rozumiem, skąd tyle zamieszania o parę kropli sosu pomidorowego. Przynajmniej sprzątnąłem całą fasolkę…

— Właściwie to nie jesteśmy samotni — zauważył wykładowca run współczesnych. — Nie w ścisłym sensie. Znaczy, jest nas tu siedmiu, nie licząc nawet bibliotekarza.

— Tak, ale jesteśmy samotni razem — wyjaśnił z naciskiem Ridcully. — Ludzie będą gadać.

— O czym? — zdziwił się kierownik studiów nieokreślonych, który czasami nie nadążał.

— No wiesz, siedmiu mężczyzn i jedna kobieta… — tłumaczył wykładowca run współczesnych. — Trudno nawet o tym myśleć.

— Ja na przykład stanowczo się sprzeciwiam sprowadzaniu dodatkowych sześciu kobiet — oznajmił z mocą kierownik studiów nieokreślonych.

— Może dziura znowu się otworzy? — zastanowił się pierwszy prymus.

— Wątpię — stwierdził Ridcully. — Myślak uważa, że nasze przejście przez nią naruszyło równowagę thaumostatyczną. Co pan o tym sądzi, dziekanie?

— Odrobina sosu pomidorowego — mruczał dziekan. — Każdemu mogło się zdarzyć.

— Chodziło mi o to, że jesteśmy uwięzieni na tej wyspie. Ktoś ma jakiś pomysł? Musimy rozwiązać to zespołowo.

— Co powiemy pani Whitlow? — szepnął pierwszy prymus. — Ona uważa, że to… figiel.

— Pierwszy prymusie, jesteśmy poważnymi, mądrymi i doświadczonymi magami — przypomniał Ridcully. — Figielnicy to studenci.

— Raczej figlarze… — wymamrotał Myślak Stibbons.

— Wszystko jedno. Nie zajmujemy się figlami.

— Z nami to raczej pełnowymiarowa, oszałamiająca katastrofa albo nic — rzucił wykładowca run współczesnych.

— Naprawdę nie rozumiem, czemu ludzie tak się interesują odrobiną sosu pomidorowego, którego zresztą prawie nie widać — burczał dziekan.

— Ktoś wziął ze sobą jakieś przydatne zaklęcia? — zapytał Ridcully.

— O czwartej rano? Na plażę? — zdziwił się wykładowca run współczesnych. — Oczywiście że nie.

— W takim razie musimy polegać na własnych umiejętnościach. Wcześniej czy później musi się tu pojawić jakiś statek. Chodzi o to, panowie — dodał — że jesteśmy produktem edukacji uniwersyteckiej. Jestem pewien, że ludzie prymitywni bez żadnych problemów przetrwaliby w takim miejscu, ale pomyślcie o wszystkich tych rzeczach, które mamy, a których brakowało naszym przodkom.

— Pani Whitlow, na przykład — zauważył kierownik studiów nieokreślonych.

— Na pewno nie pogodziłaby się z prymitywizmem w żadnej jego odmianie — dodał pierwszy prymus.

— Zna się pan na łodziach, dziekanie? O ile pamiętam, miał pan kiedyś wiosłową, kiedy był pan szczuplejszy — zapytał Ridcully. — I proszę zauważyć, że to pytanie w żaden sposób nie dotyka kwestii pościeli.

— Rzeczywiście, budowa łodzi nie jest trudnym zadaniem — przyznał dziekan, wracając do rzeczywistości. — Nawet ludy prymitywne potrafią budować łodzie, a my przecież jesteśmy ludźmi cywilizowanymi.

— W takim razie mianuję pana przewodniczącym Komitetu Budowy Łodzi — rzekł nadrektor. — Pierwszy prymus będzie pomagał. Reszta panów niech się rozejrzy, czy jest tu gdzieś świeża woda. I jedzenie. Zrzućcie parę kokosów czy coś w tym rodzaju.

— A co pan będzie robił, nadrektorze? — dopytywał się złośliwie pierwszy prymus.

— Ja będę Komitetem Pozyskiwania Protein. — Ridcully machnął wędką.

— Będzie pan znowu tak stał i łowił? I co nam z tego przyjdzie?

— Możliwym efektem są ryby na obiad, panie pierwszy prymusie.

— Ktoś ma tytoń? — spytał dziekan. — Zapaliłbym.

Magowie rozeszli się do swoich zadań, narzekając i obwiniając się nawzajem.

A tuż poza granicą lasu, wśród opadłych liści rozwinęły się korzenie i kilka bardzo małych roślinek zaczęło wściekle rosnąć…

— To ostatni kontynent — wyjaśnił Skoczek. — Był… poskładany na końcu i… inaczej.

— Jak dla mnie wygląda całkiem staro… — stwierdził Rincewind. — Pradawnie. Te góry są chyba stare jak góry.

— Zostały zrobione trzydzieści tysięcy lat temu — oświadczył kangur.

— Daj spokój! Wyglądają na miliony lat!

— Zgadza się. Trzydzieści tysięcy lat temu zostały zbudowane milion lat temu. Czas tutaj jest… — Kangur wzruszył ramionami. — Nie taki sam. Został posklejany… inaczej. Jarzysz?

— Niespecjalnie — odparł Rincewind. — Jestem człowiekiem, który siedzi tu i słucha kangura. Nie dyskutuję.

— Usiłuję dobrać takie słowa, które potrafisz zrozumieć — oświadczył z wyrzutem kangur.

— Dobrze, próbuj, w końcu ci się uda. Chcesz kromkę z dżemem? Agrestowy.

— Nie. Jestem wyłącznie roślinożerny, koleś. Nieagresywny. Słuchaj…

— Dość nietypowy taki dżem z agrestu. Znaczy, nieczęsto się go spotyka. Malinowy i truskawkowy, owszem, nawet z czarnej porzeczki. Nie sądzę, żeby jeden słoik na sto był z agrestu. Ale przepraszam, mów dalej.

— Na pewno traktujesz to poważnie?

— A uśmiecham się?

— Zauważyłeś kiedyś, że czas płynie wolniej na wielkich przestrzeniach?

Kromka znieruchomiała w połowie drogi do ust Rincewinda.

— Rzeczywiście, to prawda. Ale tylko wydaje się wolniejszy.

— No i co z tego? Kiedy powstawało to miejsce, nie zostało dużo czasu ani przestrzeni, żeby z nimi pracować, jarzysz? Musiał upakować je ciasno, żeby działały wydajniej. Czas trafia się przestrzeni, a przestrzeń trafia się czasowi…

— Wiesz, mam wrażenie, że mogła tu trafić jakaś śliwka… — stwierdził Rincewind z pełnymi ustami. — I może trochę rabarbaru. Zdziwiłbyś się, jak często robią takie numery. Rozumiesz, dopychają tańsze owoce. Spotkałem raz w oberży takiego gościa, pracował przy produkcji dżemów w Ankh-Morpork; powiedział, że pakują tam wszystkie stare śmieci i dodają czerwonego barwnika, więc spytałem, co z pestkami z malin, a on na to, że je robią z drewna! Z drewna! Mówił, że mają specjalną maszynę, która je wytłacza. Wyobrażasz sobie?

— Czy mógłbyś przestać opowiadać o dżemie i być przez moment poważny?

Rincewind opuścił kromkę.

— Wielkie nieba, mam nadzieję, że nie — odparł. — Siedzę w jaskini w krainie, gdzie wszystko próbuje mnie ugryźć, i nigdy nie pada, i rozmawiam, bez urazy, z roślinożercą, który pachnie jak dywan w domu, gdzie jest mnóstwo nerwowych szczeniaków, i nagle odkryłem u siebie taki dziwny talent do znajdowania w różnych miejscach kromek z dżemem i niewyjaśnionych ciasteczek biszkoptowych, i pokazano mi coś bardzo dziwnego na obrazku na ścianie jakiejś starej jaskini, i nagle wspomniany wcześniej kangur tłumaczy mi, że czas i przestrzeń są tu pokręcone, i chce, żebym był rozsądny. A co, jeśli się dobrze zastanowić, będę z tego miał?

— Posłuchaj! To miejsce nie jest dokończone, jasne? Nie jest dopasowane… przekręcone… — Kangur spojrzał na Rincewinda, jakby czytał jego myśli, co rzeczywiście czynił. — Wiesz, jak jest z puzzlami? Ostatni kawałek ma właściwy kształt, ale trzeba go poobracać, żeby pasował. Jasne? A teraz wyobraź sobie, że ten kawałek to piekielnie wielki kontynent, który trzeba obrócić przez jakieś dziewięć wymiarów, i jesteś w domu…

— …przy kominku?

— Racja jak szlag!

— Eee… Wiem, że to pytanie wyda ci się głupie — powiedział Rincewind, próbując wydłubać z zęba pestkę agrestu — ale dlaczego ja?

— To twoja wina! Pojawiłeś się tutaj i nagle wszystko od zawsze jest nie tak.

Rincewind obejrzał się na skalną ścianę. Ziemia znowu zadygotała.

— Mógłbyś przeskoczyć to jeszcze raz? — poprosił.

— Coś źle poszło w przeszłości.

Kangur popatrzył na tępy wyraz usmarowanej dżemem twarzy Rincewinda i spróbował na nowo.

— Twoje przybycie wywołało fałszywą nutę.

— W czym?

Zwierzak machnął łapą w nieokreślonym kierunku.

— W tym wszystkim — wyjaśnił. — Możesz nazwać to piekielnym supłem lokalizowanej przestrzeni fazowej albo możesz nazwać to po prostu pieśnią.

Rincewind wzruszył ramionami.

— Nie przeczę, że przyłożyłem rękę do zabicia kilku pająków. Ale to była sytuacja: ja albo one. Przecież niektóre atakują cię na wysokości głowy…

— Zmieniłeś historię…

— Daj spokój, parę pająków nie robi aż takiej różnicy. Niektóre używały swoich sieci jak batutu, rozumiesz, było takie „brzdęk!”, a potem…

— Nie, nie tę historię od teraz, ale historię, która już była — wyjaśnił kangur.

— Zmieniłem to, co już się zdarzyło dawno temu?

— Właśnie.

— Zjawiając się tutaj, zmieniłem to, co już się stało?

— Aha. Wiesz, czas nie jest taki prosty, jak ci się wydaje.

— Nigdy tak nie myślałem — zapewnił Rincewind. — A obszedłem go już parę razy…

Kangur zniechęcony machnął łapą.

— Nawet nie o to chodzi, że fakty w przyszłości mogą wpływać na fakty w przeszłości. Fakty, które się nie zdarzyły, ale mogły, też mogą… oddziaływać na fakty, które się już zdarzyły. Nawet te fakty, które nie powinny się zdarzyć, ale się zdarzyły i zostały usunięte, wciąż mają… och, powiedzmy, że takie cienie w czasie, jakby resztki, które wciąż zakłócają to, co się dzieje. Tak między nami… — Kangur zastrzygł uszami. — Wszystko to posklejane jest na ślinę. Nikt jakoś nie próbował tego uporządkować. Zawsze mnie zdumiewa, że jutro następuje po dzisiaj, i taka jest prawda.

— Mnie też — zapewnił Rincewind. — Oj, mnie też.

— Mimo wszystko, nie ma zmartwienia, co?

— Chyba zostawię ten dżem — oznajmił Rincewind. Odłożył kromkę. — Dlaczego ja?

Kangur podrapał się w nos.

— Ktoś musi.

— I co niby powinienem robić?

— Wkręcić całość do reszty świata.

— Jest jakiś klucz?

— Może być. Zależy.

Rincewind znowu spojrzał na rysunki naskalne, których nie było tu jeszcze parę tygodni temu, a potem nagle zawsze tu były.

Postacie trzymające kije. Postacie w długich szatach. Artysta całkiem dobrze sobie poradził z oddaniem czegoś całkiem obcego. A gdyby pozostały jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, wystarczyło popatrzeć, co mają na głowach.

— Tak — zgodził się kangur. — Nazywamy ich „spiczaste głowy”.