— To… będzie oczywiste, nie?
— I jak będę wiedział, że już to zrobiłem?
— Wilgoć powróci.
— Czego wilgoć?
— Będzie padać.
— Myślałem, że tu nigdy nie padało — zdziwił się Rincewind.
— Widzisz? Wiedziałem, że jesteś sprytny.
Słońce zachodziło. Skały wokół brzegów groty rozjarzyły się czerwienią. Rincewind przyglądał się im przez chwilę i podjął mężną decyzję.
— Nie jestem kimś, kto się zlęknie, gdy na szali leży los całego kontynentu — oznajmił. — Wyruszę o świcie, by wykonać owo zadanie, które już wykonałem, na Hokiego, albo nie nazywam się Rincewand.
— Rincewind — poprawił go kangur.
— Otóż to!
— Dobrze powiedziane, koleś. W takim razie na twoim miejscu bym się przespał. Jutro możesz mieć pracowity dzień.
— Nie znajdziesz mnie niegodnym, kiedy wzywa obowiązek.
Rincewind sięgnął do pustej kłody i po krótkich poszukiwaniach wyjął talerz z jajkiem sadzonym i frytkami.
— No to zobaczymy się o świcie.
Dziesięć minut później wyciągnął się na piasku z kłodą jako poduszką i spojrzał na fioletowe niebo. Rozbłyskiwały na nim gwiazdy.
Zaraz, było jeszcze coś… A tak.
Kangur ułożył się po drugiej stronie wodnej dziury. Rincewind uniósł głowę.
— Mówiłeś coś o tym, jak „on” stworzył to miejsce, i w ogóle o „nim”…
— Tak.
— Tylko że… Jestem prawie pewien, że spotkałem Stwórcę. Niewysoki gość. Sam robi swoje śnieżne płatki.
— Taak? A kiedy go spotkałeś?
— Kiedy stwarzał ten świat. — Rincewind postanowił nie wspominać o fakcie, że upuścił wtedy kanapkę do kałuży na plaży. Mało kto lubi się dowiadywać, że mógł wyewoluować z czyjegoś drugiego śniadania. — Sporo podróżuję — dodał.
— Zgrywasz surową krewetkę?
— Co? Ależ skąd. Absolutnie. Zgrywać surową krewetkę? Nie, to nie ja. Nigdy czegoś takiego nie robię. Ani nawet gotowanej krewetki. Ani dowolnych skorupiaków, zwłaszcza w kałużach na plaży. Nie ja… Eee… A co to właściwie znaczy?
— Wiesz, on wcale nie stworzył tego miejsca — oświadczył Skoczek, ignorując Rincewinda zupełnie. — To się stało później.
— To możliwe?
— Czemu nie?
— Wiesz, to przecież nie jest tak, jak, no wiesz, dobudowanie piętra nad stajnią. Ktoś pojawia się, kiedy świat jest całkiem skończony, i kładzie dodatkowy kontynent?
— Bez przerwy się to zdarza, koleś — zapewnił Skoczek. — Cały czas. Zresztą dlaczego nie? Jeśli inni stwórcy zostawiają wściekle wielkie i puste oceany, ktoś w końcu musi je zapełnić. Światu też się to przyda: nowy wygląd, nowe pomysły, nowe style…
Rincewind spoglądał na gwiazdy. Wyobraził sobie kogoś, kto wędruje od świata do świata i kiedy nikt nie patrzy, ukradkiem wrzuca nowe lądy.
— Rzeczywiście — przyznał. — Ja na przykład bym nie pomyślał, żeby wszystkie węże uczynić jadowitymi, a wszystkie pająki jeszcze bardziej jadowitymi niż węże. I dać każdemu kieszenie. Świetny pomysł.
— Sam widzisz.
Skoczek był już ledwie widoczny, gdyż ciemność okryła grotę.
— Dużo ich zrobił? — zapytał Rincewind.
— Tak.
— Czemu?
— Żeby chociaż jednego nie spaprali. I zawsze dokłada kangury. To coś w rodzaju podpisu.
— A czy ten Stwórca ma jakieś imię?
— Nie. Jest po prostu facetem, który niesie worek, a w tym worku mieści się cały wszechświat.
— Skórzany worek?
— To do niego podobne — potwierdził kangur.
— Cały wszechświat w jednym małym worku?
— Tak.
Rincewind ułożył się wygodnie.
— Cieszę się, że nie jestem religijny — stwierdził. — To musi być strasznie skomplikowane.
Po pięciu minutach zaczął pochrapywać. Po półgodzinie lekko uniósł głowę. Kangura nie było widać.
Z niemal nadrincewindowską siłą poderwał się i wspiął na skalne rumowisko, przez krawędź otworu w stropie, prosto w ciemny piekarnik nocy.
Wybrał pierwszą z brzegu gwiazdę i pomaszerował, nie zważając na chłoszczące nogi gałęzie krzaków.
Ha!
Nie znajdą go niegodnym, kiedy wzywa obowiązek. Ponieważ w ogóle go nie znajdą.
W grocie woda jeziorka zafalowała w blasku gwiazd, a rozszerzające się kręgi plusnęły na piasku.
Na ścianie widniał starożytny obraz kangura w bieli, żółci i czerwieni. Artysta starał się oddać na kamieniu coś, czego lepiej byłoby próbować z ośmioma wymiarami i dużym akceleratorem cząstek; usiłował zawrzeć w dziele nie tylko kangura teraz, ale też kangura w przeszłości i kangura w przyszłości, a najkrócej mówiąc nie to, jak kangur wyglądał, ale to, czym był.
Między innymi, kiedy zanikał, był kangurem uśmiechniętym.
Pośród wielu złożonych cech, jakie tworzyły inteligentnego dwunoga, znanemu reszcie świata jako pani Whitlow, była też ta, że w świecie pani Whitlow nie istniało nic takiego jak nieformalny posiłek. Kiedy pani Whitlow robiła kanapki, choćby tylko dla siebie, zawsze kładła na wierzchu kawałek pietruszki. Przed wypiciem herbaty rozkładała serwetkę. Jeśli na stole zmieścił się wazon z kwiatami, tym lepiej.
Było nie do pomyślenia, by zjadła jakieś danie ułożone na kolanach. Właściwie było nie do pomyślenia, żeby pomyśleć o pani Whitlow jako osobie mającej kolana, choć pierwszy prymus musiał od czasu do czasu wachlować się kapeluszem. Dlatego też plaża została bardzo dokładnie przeszukana w celu znalezienia dostatecznie wielu kawałków drewna, by zbudować z nich bardzo prymitywny stół, oraz kamieni, by użyć ich jako siedzeń.
Pierwszy prymus zmiótł kapeluszem pył z jednego z nich.
— Proszę, pani Whitlow.
Gospodyni zmarszczyła czoło.
— Jestem pewna, że nie wypada, coby służba jadała z dżentelmenami — oświadczyła.
— Naprawdę zapraszam, pani Whitlow — powiedział Ridcully.
— Naprawdę nie mogę. Nie uchodzi mieć wyobrażeń powyżej własnego stanu. Nigdy nie mogłabym potem spojrzeć panu w oczy, proszę pana. Znam swoje miejsce.
Ridcully przyglądał się jej tępo przez chwilę, po czym odezwał się cicho:
— Posiedzenie grona, panowie…
Magowie zbili się w ciasny krąg kawałek dalej na plaży.
— I niby co mamy z tym zrobić?
— Uważam, że to godna pochwały postawa. Jej świat leży w końcu Pod Schodami.
— Owszem, świetnie, ale na tej wyspie nie ma żadnych schodów.
— Można by jakieś zbudować…
— Nie możemy pozwolić, żeby ta biedna kobieta siedziała gdzieś całkiem sama. O to mi chodzi.
— Ten stół zajął nam całe wieki.
— A zauważył pan coś dziwnego w tym wyrzuconym drewnie, nadrektorze?
— Dla mnie, Stibbons, wyglądało na całkiem zwyczajne drewno. Gałęzie, pnie i co tam jeszcze.
— To właśnie jest dziwne, proszę pana, gdyż…
— Prosta sprawa, Ridcully. Mam nadzieję, że jako dżentelmeni wiemy, jak traktować kobietę…
— Damę.
— Pozwolę sobie zauważyć, że to zbędny sarkazm, dziekanie — stwierdził Ridcully. — No dobrze, skoro prorok Ossory nie chce przyjść do góry, to góra musi przyjść do proroka Ossory’ego. Jak mawiają w Klatchu.
Przerwał. Znał swoich magów.
— Wydaje mi się, że raczej w Omni… — zaczął Myślak.
Ridcully machnął ręką.
— W każdym razie coś w tym sensie.
I właśnie dlatego pani Whitlow jadła sama przy stole, a magowie usiedli wokół ogniska kawałek dalej. Tyle że bardzo często któryś z nich podchodził, żeby zaproponować jej jakiś szczególnie smaczny kąsek z darów natury.