Выбрать главу

— Owszem, to bardzo ciekawe — przyznał Ridcully. — Ale nie rozumiem…

— Po jednym ze wszystkiego nie może działać, nadrektorze. Nie będzie się rozmnażać.

— Tak, ale przecież to tylko drzewa, Stibbons.

— Drzewa też potrzebują rodzaju męskiego i żeńskiego, nadrektorze.

— Naprawdę?

— Tak, nadrektorze. Czasami to różne fragmenty tego samego drzewa, nadrektorze.

— Co? Jest pan pewien?

— Tak, nadrektorze. Mój wujek hodował orzechy.

— Ale ciszej, ciszej, proszę! Pani Whitlow może usłyszeć!

Myślak zdumiał się wyraźnie.

— Co takiego, nadrektorze? Przecież… no… to pani Whitlow…

— A co to ma wspólnego z uprzejmością?

— To znaczy… Można chyba uznać, że istniał też pan Whitlow, nadrektorze.

Twarz Ridcully’ego stężała na moment; tylko jego wargi się poruszały, gdy wypróbowywał rozmaite reakcje. Wreszcie zdecydował się na:

— To faktycznie możliwe, ale jak dla mnie brzmi dość nieładnie.

— Obawiam się, że tak działa natura, nadrektorze.

— Lubiłem czasem pospacerować sobie po lesie w jakiś piękny wiosenny poranek, Stibbons. Chce mi pan powiedzieć, że te drzewa przez cały czas… tak na ostro?

W tym miejscu wiedza sadownicza Myślaka okazała się niemal wyczerpana. Próbował sobie jak najwięcej przypomnieć o wujku, który większą część życia spędzał na drabinie.

— Ja, tego… Wydaje mi się, że czasem przydatne są pędzelki z wielbłądziej sierści… — zaczął, ale mina Ridcully’ego zdradziła mu, że nie jest to fakt mile widziany. Brnął więc dalej. — W każdym razie, proszę pana, jedynki nie działają. I jeszcze jedna sprawa, nadrektorze. Kto pali papierosy? Znaczy, jeśli krzak liczy na to, że niedopałki będą rozrzucone po okolicy, to myśli, że kto będzie palił?

— Co?

Myślak westchnął.

— Sensem owoców jest to, nadrektorze, że służą jako rodzaj przynęty. Ptak zjada owoc, a potem, no… zrzuca gdzieś nasienie. W ten sposób roślina się rozprzestrzenia. Ale na tej wyspie prócz roślin widzieliśmy tylko ptaki i parę jaszczurek, więc jak niby…

— Rozumiem, o co panu chodzi — zapewnił Ridcully. — Zastanawia się pan, jaki ptak, jaszczurka czy roślina przystanie na chwilę, żeby sobie zapalić…

— Cebula dymka — podpowiedział kwestor.

— Miło widzieć, że wciąż jest pan z nami, kwestorze — rzucił Ridcully, nie oglądając się nawet.

— Rośliny nie palą, nadrektorze. Ani ptaki, ani jaszczurki. Trzeba więc zadać pytanie, co krzak z tego ma. Gdyby żyli tu ludzie, owszem, pewnie w końcu mogłyby się pojawić jakieś nikotynowe rośliny, bo ci ludzie paliliby papierosy… To znaczy… — poprawił, gdyż szczycił się zdolnością logicznego myślenia — …te rzeczy, które wyglądają jak papierosy. Gasiliby je wszędzie dookoła i przy okazji rozrzucali nasiona ukryte w filtrach. Niektóre z nasion wymagają gorąca do zakiełkowania. Ale bez ludzi ten krzak nie ma żadnego sensu.

— My jesteśmy ludźmi — zauważył dziekan. — A ja lubię sobie zapalić po kolacji. Wszyscy o tym wiedzą.

— Tak, ale z całym szacunkiem, jesteśmy tu dopiero od kilku godzin i wątpię, czy wiadomość o tym rozeszła się już po całej wyspie — tłumaczył cierpliwie Myślak, jak się okazało, ze stuprocentową niedokładnością. — To chyba za mało, żeby cokolwiek zdążyło wyewoluować.

— Chce pan mi wmówić… — rzekł Ridcully z miną człowieka, którego niepokoi jakaś myśl — …że kiedy pan je jabłko, to pańskim zdaniem pomaga pan w… — Urwał. — Już z drzewami mi się to nie podobało. — Prychnął niechętnie. — Lepiej zostanę przy rybach. One przynajmniej same załatwiają takie rzeczy. W przyzwoitej odległości. Poza tym wie pan, co myślę o ewolucji, panie Stibbons. Jeśli już zachodzi, a szczerze mówiąc, zawsze uważałem to raczej za bajkę, to musi zachodzić szybko. Spójrzmy na lemingi…

— Lemingi?

— Właśnie. Te małe łobuzy cały czas skaczą z urwisk, prawda? A ile ich po drodze na dół zmieniło się w ptaki? Co?

— No, żaden oczywi…

— I o to mi chodzi! — zawołał tryumfalnie Ridcully. — I nic nikomu z tego nie przyjdzie, że któryś z nich poleci w dół, myśląc: „Zaraz, a może by pomachać trochę pazurkami?”. Nie, moim zdaniem powinny całkiem poważnie wziąć się za wypuszczanie porządnych skrzydeł.

— Niby jak? W te kilka sekund, kiedy spadają na skały?

— Najlepszy moment.

— Ale lemingi nie zmieniają się tak po prostu w ptaki, nadrektorze.

— Miałyby szczęście, gdyby to potrafiły, prawda?

Nagle w oddali, w niewielkiej dżungli zagrzmiał ryk. Brzmiał jak dźwięk rogu mgłowego.

— Widziałem chyba jakieś krewetki — odezwał się nerwowo pierwszy prymus.

— Nie, nadrektor miał rację, wyspa jest o wiele za mała — odparł Myślak, starając się przestać myśleć o latających lemingach. — Nie przetrwałoby tu nic, co mogłoby nam zrobić krzywdę. Co by jadło?

Teraz wszyscy usłyszeli, jak coś przedziera się przez zarośla.

— Nas? — zasugerował dziekan z wahaniem.

Stwór wytoczył się na plażę skąpaną w promieniach zachodzącego słońca. Był wielki i wydawało się, że składa się z samej głowy — ogromnej gadziej głowy, która wyglądała na prawie równie dużą jak cielsko pod nią. Szedł na dwóch tylnych łapach. Miał też ogon, lecz wobec wielkości zębów widocznych na jego drugim końcu, magowie nie mieli ochoty na obserwację pozostałych szczegółów.

Stwór wciągnął w nozdrza powietrze i znowu zaryczał.

— Aha — stwierdził Ridcully. — Podejrzewam, że oto mamy rozwiązanie tajemnicy znikającego geografa. Brawo, pierwszy prymusie.

— Chyba lepiej… — zaczął dziekan.

— Proszę się nie ruszać! — szepnął Myślak. — Wiele gadów nie widzi niczego, co jest nieruchome.

— Zapewniam, że przy prędkości, jaką planuję, nic mnie nie zobaczy…

Potwór pokręcił głową w obie strony, po czym ruszył przed siebie.

— Nie widzi niczego, co jest nieruchome? — upewnił się Ridcully. — Chce pan powiedzieć, że musimy tylko zaczekać, aż wpadnie na drzewo?

— Pani Whitlow ciągle tam siedzi! — zawołał pierwszy prymus.

W tej chwili pani Whitlow bardzo dystyngowanie rozsmarowywała na krakersie kawałek sera.

— Nie wydaje mi się, żeby go zauważyła.

Ridcully podwinął rękaw.

— Sądzę, panowie, że salwa kul ognistych…

— Chwileczkę! — zaprotestował Myślak. — To może być zagrożony gatunek!

— Podobnie jak pani Whitlow.

— Ale czy mamy prawo wybić to…

— Absolutnie — zapewnił Ridcully. — Gdyby stwórca chciał, żeby on przeżył, dałby mu ognioodporną skórę. Ma pan tu swoją ewolucję, panie Stibbons.

— Ale może powinniśmy go zbadać…?

Stwór się rozpędzał. Zadziwiające, jak szybko mógł się poruszać, jeśli wziąć pod uwagę jego rozmiary.

— Eee… — zaczął Myślak nerwowo.

Ridcully uniósł rękę.

Stwór zatrzymał się nagle i rozpłaszczył — niczym piłka, którą ktoś przydepnął. I rzeczywiście, kiedy gwałtownie odzyskał dawny kształt, uczynił to z dźwiękiem, jaki powstaje, gdy ktoś niewprawny skręca tylne nogi balonowego zwierzaka. O ile w ogóle miał jakiś wyraz pyska, to raczej zaskoczenia niż szoku. Wokół niego zabłysły iskry wyładowań. Znowu się spłaszczył, zwinął w rulonik, skręcił w całą serię interesujących, ale prawdopodobnie bolesnych kształtów, zmalał w kulę rozmiaru grejpfruta, po czym — z ostatnim, raczej smutnym odgłosem, który można by zapisać jako „parp” — upadł na piasek.