— Rzeczywiście niezłe — przyznał Ridcully. — Który z was to zrobił, panowie?
Magowie spojrzeli po sobie nawzajem.
— To nie my — oświadczył dziekan. — Planowaliśmy kule ogniste i tyle.
Ridcully szturchnął Myślaka.
— No proszę — rzucił. — Niech go pan bada.
— Eee… — Myślak spojrzał na oszołomione zwierzę. — Ten, no… obiekt, jak się wydaje, zmienił się w dużego kurczaka.
— Brawo, dobra robota — pochwalił go Ridcully, jakby chciał zamknąć dyskusję. — W tej sytuacji szkoda marnować dobrą kulę ognistą.
Cisnął nią.
To była droga.
A w każdym razie był to długi i płaski kawałek pustyni z koleinami. Rincewind patrzył na niego i myślał.
Droga. Drogi dokądś prowadzą. Wcześniej czy później prowadzą wszędzie. A kiedy człowiek już tam dotrze, zwykle znajduje mury, budynki, porty… statki. A przy okazji — nie ma tam gadających kangurów. Praktycznie biorąc, to jedna z charakterystycznych cech cywilizacji.
Nie chodzi o to, że miał coś przeciw ratowaniu świata, czy też tego jego podzbioru, który najwyraźniej ratunku wymagał. Czuł jednak, że świat nie musi być ratowany akurat przez niego.
W którą stronę pójść? Wybrał przypadkowy kierunek i biegł przez chwilę, gdy wschodziło słońce.
Po chwili na tle świtu wykwitła chmura kurzu. Zbliżała się. Rincewind pełen nadziei stanął obok traktu.
W końcu na odwróconym wierzchołku chmury pojawił się powóz ciągnięty przez zaprzęg ośmiu koni. Konie były czarne. Powóz też. I nie wyglądał, jakby miał zamiar zwolnić.
Gdy konie go mijały, Rincewind pomachał w powietrzu kapeluszem.
Po chwili kurz opadł. Rincewind podniósł się i ruszył chwiejnie przez krzaki, aż dotarł do powozu w miejscu, gdzie się zatrzymał. Konie przyglądały mu się czujnie.
Nie był to tak duży powóz, żeby musiało go ciągnąć osiem koni — jednak i zwierzęta, i powóz pokrywało tyle drewna, skóry i metalu, że raczej nie dysponowały rezerwą energii. Kolce i ćwieki pokrywały wszystkie powierzchnie.
Lejce prowadziły nie do typowego kozła, ale do otworów w przedniej ścianie powozu. Ta była wzmocniona dodatkowym drewnem i żelastwem — można było rozpoznać stare fajerki, wyklepane fragmenty zbroi, pokrywki od garnków, a także rozdeptane na płasko i przybite puszki.
Nad szczeliną, w której znikały lejce, przez dach powozu wystawało coś podobnego do wygiętej rury piecyka. Wydawało się, że patrzy czujnie.
— Ehm… dzień dobry — odezwał się Rincewind. — Przepraszam, że spłoszyłem konie…
Wobec braku odpowiedzi wspiął się na opancerzone koło i zajrzał na dach. Była tam okrągła pokrywa, w tej chwili otwarta.
Rincewind nawet nie pomyślał, żeby zajrzeć do środka. To by oznaczało, że jego głowa będzie wyraźnie obrysowana na tle nieba — pewny sposób, by zaraz potem jego ciało było obrysowane na ziemi.
Za nim trzasnęła gałązka.
Westchnął i zszedł powoli, bardzo uważając, żeby się nie odwrócić.
— Poddaję się całkowicie — zapewnił, podnosząc ręce.
— I słusznie — odparł spokojny głos. — To jest kusza, koleś. A teraz popatrzmy na twoją paskudną gębę.
Rincewind odwrócił się. Za nim nie było nikogo.
Potem spojrzał w dół.
Kusza była niemal pionowa. Gdyby wystrzeliła, bełt wbiłby mu się w dziurkę nosa.
— Krasnolud? — zdziwił się.
— Masz coś przeciwko krasnoludom?
— Ja? Skąd. Kilku moich najlepszych przyjaciół byłoby krasnoludami. Gdybym miał przyjaciół, znaczy. Ehm… Jestem Rincewind.
— Tak? A ja jestem nerwowy — oświadczył krasnolud. — Ludzie zwykle nazywają mnie Mad.
— Po prostu „Mad”? Dziwne imię.
— To nie jest imię.
Rincewind nie miał wątpliwości, że jego rozmówca jest krasnoludem. Brakowało mu tradycyjnej brody i żelaznego hełmu, ale były inne drobne charakterystyczne szczegóły. Na przykład podbródek, którym można by łupać orzechy kokosowe, zastygły na twarzy wyraz srogości oraz kulisty kształt głowy, sugerujący, że jej właściciel może przechodzić przez mury twarzą naprzód. Oraz, oczywiście — gdyby wszystko inne nie pozwalało na rozpoznanie — fakt, że czubek tej głowy znajdował się na poziomie żołądka Rincewinda, także stanowił bardzo wyraźną wskazówkę. Mad nosił skórzany kombinezon, ale — podobnie jak powóz — nabijany metalem wszędzie, gdzie się dało. A w miejscach wolnych od ćwieków nosił broń.
Słowo „przyjaciel” wyskoczyło na płaty czołowe mózgu Rincewinda. Istnieje wiele powodów, by się z kimś zaprzyjaźnić. Fakt, że ów ktoś trzyma wymierzoną w ciebie śmiercionośną broń, według Rincewinda zaliczał się do pierwszej czwórki.
— Dobre określenie — przyznał. — Łatwe do zapamiętania.
Krasnolud pochylił głowę na bok i nasłuchiwał przez chwilę.
— Szlag, doganiają mnie. — Przyjrzał się Rincewindowi. — Umiesz strzelać z kuszy?
Jego ton sugerował wyraźnie, że odpowiedź „nie” to dobry sposób nabawienia się problemów z zatokami.
— Oczywiście — zapewnił Rincewind.
— No to wskakuj do wozu. Wiesz, od lat jeżdżę tą drogą i po raz pierwszy jakiś wozostopowicz ośmielił się mnie zatrzymać.
— Zadziwiające…
Pod klapą włazu nie było zbyt wiele miejsca, a większość zajmowały kolejne elementy uzbrojenia. Mad odepchnął Rincewinda na bok, chwycił lejce, wyjrzał przez peryskopową rurę i popędził konie.
Krzaki drapały koła, gdy konie wciągały powóz z powrotem na trakt. Potem zaczęli nabierać prędkości.
— Ślicznotki, nie? — spytał Mad. — Potrafią prześcignąć wszystko, nawet z pancerzem.
— Z pewnością to bardzo… oryginalny powóz — zgodził się Rincewind.
— Wprowadziłem kilka modyfikacji — pochwalił się Mad. Uśmiechnął się złośliwie. — Jesteś magiem, szefuniu?
— Ogólnie mówiąc, tak.
— Dobrym? — Mad ładował następną kuszę.
Rincewind zawahał się, ale odpowiedział szczerze:
— Nie.
— To masz szczęście. Bym cię zabił, jakbyś był. Nie znoszę magów. Banda fanatyków, nie?
Złapał uchwyty wygiętej rury i odwrócił ją do tyłu.
— No i są — mruknął.
Rincewind spojrzał nad czubkiem jego głowy. W wygięciu rury tkwił kawałek lustra. Ukazywał drogę za nimi i pół tuzina kropek pod kolejną chmurą czerwonego kurzu.
— Gang drogowy — wyjaśnił Mad. — Polują na mój ładunek. Wszystko by ukradli. Każdy drań jest draniem, ale niektórzy dranie to naprawdę dranie. — Wyciągnął spod siedzenia kilka worków z obrokiem. — No dobra. Wyłaź na górę z dwoma kuszami, a ja zamontuję dopalacze.
— Co? Chcesz, żebym strzelał do ludzi?
— A chcesz, żebym to ja strzelał do ludzi? — zapytał Mad, wpychając go na drabinę.
Rincewind wyczołgał się na dach. Wiatr próbował zwiać mu szatę na głowę. Powóz kołysał się i podskakiwał, czerwony pył dusił w gardle.
Rincewind nienawidził broni, i to nie tylko dlatego, że tak często bywała w niego wymierzona. Jeśli człowiek ma broń, wpada w ogromne kłopoty. Inni strzelają do niego natychmiast, jeśli tylko uznają, że on może strzelić do nich. Jeśli jest nieuzbrojony, często wstrzymują się, żeby porozmawiać. Owszem, mają skłonność do wypowiadania zdań typu: „Nigdy nie zgadniesz, koleś, co z tobą zrobimy”, ale to zajmuje czas. A Rincewind wiele potrafił dokonać w ciągu kilku sekund. Mógł je wykorzystać, żeby jeszcze chwilę pożyć.