Kilkadziesiąt oszołomionych owiec przyglądało mu się bardzo podejrzliwie. Podobnie jak postrzygacze.
— Ehm… Zaczęliśmy już zawody? — zapytał.
— Właśnie ostrzygłeś trzydzieści owiec w dwie minuty! — wrzasnął Daggy.
— To dobrze?
— Dobrze? Nikt nie zrobi w dwie minuty trzydziestu owiec!
— Bardzo mi przykro, ale szybciej nie potrafię.
Postrzygacze zbili się w ciasną gromadkę. Tryk gdzieś zniknął. Wreszcie coś ustalono. Postrzygacze zbliżyli się do Rincewinda w ten ostrożny, niepewny sposób ludzi, którzy usiłują równocześnie iść do przodu i trzymać się z tyłu. Daggy wyszedł naprzód, ale tylko relatywnie. W rzeczywistości jego koledzy, wszyscy naraz, bez żadnej dyskusji, w zgodnej choreografii przezorności zrobili krok do tyłu.
— Dzi-dobry — zaczął nerwowo.
Rincewind pomachał do niego przyjaźnie i dopiero po chwili uświadomił sobie, że wciąż trzyma nożyce. Daggy o nich nie zapomniał.
— Ehm… Nie mamy pięciuset golców, dopiero jak nam zapłacą…
Rincewind nie był pewien, jak to potraktować.
— Nie ma zmartwienia — powiedział. To zwykle załatwiało większość kwestii.
— …więc gdybyś, szefuniu, był tu jeszcze…
— Chcę się jak najszybciej dostać do Rospyepsh — oświadczył Rincewind.
Daggy wciąż się uśmiechał, ale odwrócił się i znowu rozpoczął szybką naradę z resztą postrzygaczy. Po chwili wrócił.
— …moglibyśmy pewnie sprzedać parę rzeczy…
— Właściwie to nie zależy mi na pieniądzach — oznajmił głośno Rincewind. — Pokażcie mi tylko, w którą stronę do Rospyepsh. Nie ma zmartwienia.
— Nie chcesz forsy?
— Nie ma zmartwienia.
Znowu narada. Rincewind dosłyszał wygłoszoną szeptem uwagę: „I niech się stąd wynosi, byle zaraz”. Daggy się odwrócił.
— Mam konia, możesz go wziąć — powiedział. — Wart jest golca czy dwa.
— Będzie dobrze. Nie ma zmartwienia.
To była zadziwiająca fraza. Praktycznie rzecz biorąc, magiczna sama w sobie. Po prostu… sprawiała, że wszystko stawało się lepsze. Rekin odgryzł ci nogę? Nie ma zmartwienia. Poparzyła cię meduza? Nie ma zmartwienia! Jesteś trupem? Będzie dobrze, nie ma zmartwienia. Co dziwne, to chyba działało.
— Nie ma zmartwienia — powtórzył.
— Taki koń na pewno wart jest golca czy dwa — zapewnił jeszcze raz Daggy. — Właściwie to koń wyścigowy, jak ślag.
Ktoś w grupie postrzygaczy parsknął drwiąco.
— Nie ma zmartwienia? — rzucił Rincewind.
Przez chwilę Daggy wyglądał, jakby rozważał ideę, że może koń wart jest więcej niż pięćset golców, ale Rincewind wciąż jakby sennie trzymał nożyce, więc zrezygnował.
— Dojedziesz do Rospyepsh raz-dwa na takim koniu — powiedział.
— Nie ma zmartwienia!
Kilka minut później nawet dla niedoświadczonego oka Rincewinda stało się jasne, że choć można się ścigać z tym koniem, jednak nie byłoby rozsądne ściganie się na nim z innymi. A przynajmniej z żywymi. Zwierzak był brunatny, krępy, z wielką strzechą grzywy i kopytami rozmiaru talerzy. Miał najkrótsze nogi, jakie Rincewind w życiu widział u czegokolwiek z siodłem. Aby z niego spaść, trzeba by najpierw wykopać dół w ziemi. Wydawał się idealny. Był akurat koniem w typie Rincewinda.
— Nie ma zmartwienia — powiedział Rincewind. — Chociaż… jest jedno małe zmartwienie…
Rzucił nożyce. Postrzygacze cofnęli się o krok.
Podszedł do zagrody i przyjrzał się ziemi zrytej racicami owiec. Potem obejrzał tył szopy. Przez chwilę był niemal pewien, że widzi tam zarys sylwetki kangura…
Postrzygacze zbliżyli się do niego ostrożnie, kiedy zaczął walić w wyblakłe deski i krzyczeć:
— Wiem, że tu jesteś!
— Ehm… To jest coś, co nazywamy drewnem — powiedział Daggy. — Dre-wno — dodał dla ciężko myślących. — Z niego jest ścia-na.
— Widzieliście, jak kangur wszedł w tę ścianę? — zapytał Rincewind.
— Nie my, szefie.
— Był wtedy baranem! — dodał Rincewind. — Znaczy, normalnie jest kangurem, ale mogę przysiąc, że zmienił się w tego barana!
Postrzygacze niepewnie przestępowali z nogi na nogę.
— Chyba nie masz zamiaru opowiadać o wełnianej kangurce, co? — zapytał jeden bojaźliwie.
— Co? A po co komu tutaj kurtki, choćby i z kieszeniami?
— Przynajmniej tyle dobrze — mruknął niski postrzygacz.
— Wiecie, on cały czas to robi — powiedział Rincewind. — Od razu pomyślałem, że z tym plakatem piwa jest coś nie tak.
— A może coś było nie tak z samym piwem?
— Nie mam ochoty dłużej znosić tych kangurzych nonsensów. Jadę do domu. Gdzie jest koń?
Stał tam, gdzie go zostawili. Rincewind kiwnął na niego palcem.
— I bez gadania! — rozkazał, przerzucając nogę nad grzbietem.
Doprowadziło to jedynie do tego, że stał teraz nad koniem. Był pewien, że gdzieś pod zwisającą grzywą coś prychnęło.
— Musisz tak jakby oklapnąć — poradził Daggy. — A potem jakby podnieść trochę nogi.
Rincewind posłuchał. Przypominało to siedzenie w fotelu.
— Jesteś pewien, że to koń?
— Wygrałem go w „dwie do góry” od takiego zioma z Goolalah. Musi być twardy, bo pochodzi z gór. Specjalnie je hodują, żeby pewnie chodziły. Mówił, że nie spadnie z niczego.
Rincewind pokiwał głową. Koń w sam raz dla niego, nie ma co. Spokojny i niezawodny.
— Którędy do Rospyepsh?
Wskazali kierunek.
— Dobrze. Dziękuję. Ruszaj… Jak ten koń ma na imię?
Daggy zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział.
— Śnieżek.
— Dlaczego Śnieżek? To dość dziwne imię dla konia.
— Bo… miałem kiedyś psa i nazywał się Śnieżek.
— Pewnie. To ma sens. Sens tutaj, w każdym razie. Tak myślę. Zatem… Do widzenia.
Postrzygacze patrzyli, jak odjeżdża, co przy tempie Śnieżka zajęło sporo czasu.
— Musieliśmy się go pozbyć — stwierdził Daggy. — Raz-dwa posłałby nas wszystkich na zasiłek.
— Dlaczego mu nie powiedziałeś o spadomisiach po drodze? — spytał któryś z zebranych.
— Jest magiem, nie? Sam się dowie.
— Tak, ale dopiero wtedy, kiedy te dranie spadną mu na głowę.
— Tak najszybciej — uznał Daggy.
— Daggy…
— No?
— Mówiłeś, że jak długo masz tego konia?
— Od wieków. Wygrałem go od jednego zioma.
— Tak?
— Tak.
— No tak…
— Co jest?
— Tylko że… Czy zawsze go miałeś od wieków pół godziny temu?
Daggy’emu zmarszczki przecięły szerokie czoło. Zdjął kapelusz i przetarł je ramieniem. Popatrzył na znikającego konia, potem na szopy, wreszcie na kolegów. Kilka razy zaczynał coś mówić, ale zamykał usta, zanim padło pierwsze słowo, a potem znów rozglądał się dookoła.
— Do demona, wszyscy przecież wiecie, że mam go od wieków, zgadza się? — zapytał.
— Zgadza.
— Od wieków.
— Wygrałem od zioma.
— Racja. Tak. Musiało tak być.
Pani Whitlow siedziała na kamieniu i rozczesywała włosy. Właśnie wtedy, kiedy ich potrzebowała, krzew wypuścił kilka gałązek z rzędami tępych, gęsto ustawionych cierni.