Duża, różowa i bardzo czysta, odpoczywała nad wodą na podobieństwo wzmocnionej syreny. Ptaki śpiewały wśród drzew. Połyskujące chrząszcze śmigały tam i z powrotem nad powierzchnią jeziorka.
Gdyby pierwszy prymus był tu obecny, ktoś mógłby zeskrobać go i wynieść w wiadrze.
Pani Whitlow nie czuła się w żaden sposób zagrożona. W końcu magowie kręcili się w pobliżu. Odrobinę ją martwiło, że służące rozleniwią się pod jej nieobecność, ale mogła cieszyć się z góry, że po powrocie zmieni ich życie w piekło na Dysku. Myśl, że nigdy nie wróci, nawet nie przyszła jej do głowy.
Wiele myśli nigdy nie przychodziło do głowy pani Whitlow. Już bardzo dawno temu uznała, że w ten sposób świat wydaje się o wiele milszy.
Miała bardzo uproszczone poglądy na obce strony, a przynajmniej te bardziej odległe niż dom jej siostry w Quirmie, gdzie co roku spędzała tydzień urlopu. Zamieszkiwali je ludzie, których trzeba było raczej żałować, niż potępiać, ponieważ tak naprawdę byli jak dzieci[13]. I zachowywali się jak dzikusy[14]. Z drugiej strony jednak okolica jej się podobała, było ciepło i nic bardzo brzydko nie pachniało. Zdecydowanie odczuwała dobroczynne efekty, jak sama by to określiła.
Aby nie precyzować tego zbyt dokładnie, pani Whitlow zrezygnowała z noszenia gorsetów.
Obiekt, który pierwszy prymus uparcie nazywał melonowym statkiem, okazał się doprawdy imponujący — co przyznał nawet dziekan.
Pod pokładem znajdowała się spora przestrzeń, ciemna, o żyłkowanych ścianach, wyłożona wypukłymi czarnymi płytami, podobnymi do gigantycznych ziaren słonecznika.
— Łodziowe nasiona — stwierdził Ridcully. — Pewnie stanowią dobry balast. Pierwszy prymusie, proszę nie jeść ścian, jeśli można…
— Pomyślałem, że przyda się większa kabina — wyjaśnił pierwszy prymus.
— Kabina tak, gabinety nie — rzucił Ridcully i podciągnął się z powrotem na pokład.
— Ahoj, załoga! — huknął dziekan, rzucił na pokład kiść bananów i wdrapał się za nią.
— Całkiem słusznie. Jak się pływa tym warzywem, dziekanie?
— Och, Myślak Stibbons zna się na takich sprawach.
— A gdzie on jest?
— Nie poszedł przypadkiem, żeby nazbierać bananów?
Spojrzeli na plażę, gdzie kwestor układał stosy wodorostów.
— Wydawał się trochę… zdenerwowany — zauważył Ridcully.
— Nie rozumiem czemu.
Ridcully spojrzał na lśniącą w słońcu centralną górę.
— Mam nadzieję, że nie zrobiłby czegoś nierozsądnego… — powiedział.
— Nadrektorze, Myślak Stibbons jest w pełni wyszkolonym magiem! — rzekł dziekan.
— Dziękuję za tę zwięzłą i stanowczą wypowiedź, dziekanie. — Ridcully zajrzał do kabiny. — Pierwszy prymusie! Idziemy szukać Stibbonsa. Przy okazji przyprowadzimy też panią Whitlow.
Spod pokładu rozległ się rozpaczliwy krzyk.
— Pani Whitlow! Jak mogliśmy o niej zapomnieć?
— W twoim przypadku, prymusie, jedynie dzięki lodowatej kąpieli.
Jak na konia, ten poruszał się wolno. Biegł naprzód spokojnie, w stylu „mógłbym tak przez cały dzień”, wyraźnie sugerując, że kto chciałby zmusić go do szybszego tempa, musiałby zepchnąć go z urwiska. Szedł dość dziwnym krokiem, trochę szybszym od stępa, ale wolniejszym od kłusa. Efektem były lekkie, rozsynchronizowane bezwładnością wstrząsy każdego organu ciała, co sprawiało, że wszystko w Rincewindzie odbijało się od wszystkiego innego. W dodatku kiedy tylko zapomniał się na chwilę i opuszczał nogi, koń biegł dalej bez niego; musiał wtedy wyprzedzać go, stawać jak bramka w krokiecie i czekać, aż zwierzak go dogoni.
Jednak Śnieżek nie gryzł, nie wierzgał, nie tarzał się ani nie galopował po wariacku, które to cechy Rincewind kojarzył dotychczas z końmi. Kiedy zatrzymali się na noc, zwierzak oddalił się nieco i zjadł krzak pokryty liśćmi o grubości, zapachu i pozornej jadalności linoleum.
Obozowali obok czegoś, co — jak Rincewind słyszał — nazywano billybongiem, a co było tylko kręgiem zdeptanej ziemi z malutką kałużą wody pośrodku. Zielone i niebieskie ptaszki siedziały dookoła i ćwierkały radośnie w blasku zachodzącego słońca. Uciekły, gdy Rincewind położył się, by się napić, i narzekały na niego głośno z gałęzi drzew.
Kiedy usiadł, jeden z nich wylądował mu na palcu.
— Kto tu jest ślicznym ptaszkiem? — spytał Rincewind.
Ćwierkania ucichły. Na gałęziach ptaki spoglądały po sobie ze zdziwieniem. W ich małych łebkach nie było zbyt wiele miejsca na nowe idee, ale jedna właśnie się pojawiła.
Słońce z wolna opadło do horyzontu. Rincewind bardzo ostrożnie pogrzebał w spróchniałej kłodzie; znalazł kanapkę z szynką i talerz parówek koktajlowych.
Na drzewach papużki faliste zbiły się w stadko. Jedna z nich powiedziała bardzo cicho:
— Kto…
Rincewind się położył. Nawet muchy były tylko denerwujące. Jakieś owady zaczęły brzęczeć w krzakach. Śnieżek podszedł i napił się z kałuży z takim odgłosem, jaki wydaje uszkodzona pompa ssąca, która usiłuje poradzić sobie z pechowym żółwiem.
Mimo to było bardzo spokojnie.
Rincewind usiadł wyprostowany. Wiedział, co zaraz się zdarzy, kiedy wszystko wydaje się bardzo spokojne.
W mroku wśród gałęzi papużka wymamrotała cicho:
— …sicz’y ptasz…?
Odprężył się, ale tylko trochę.
— …ss sicznyy paszk…?
Nagle ptaki zamilkły.
Zatrzeszczała gałąź.
Spadomiś… spadł.
Był bliskim krewniakiem koali, choć niewiele z tego wynika. W końcu najbliższy krewniak zwykłego słonia ma rozmiar i kształt królika. U spadomisia najbardziej interesującą cechą jest jego szeroki zad, gruby i miękki, by zmaksymalizować skutki uderzenia dla ofiary, a zminimalizować dla misia. Uderzenie zwykle ofiarę ogłusza, po czym misie mogą zebrać się przy niej i pożywić. Jest to znakomita metoda polowania, gdyż pod innymi względami budowa spadomisiów nie pozwala im raczej na funkcjonowanie w roli groźnych drapieżników. Zatem doprawdy bardzo nieszczęśliwym dla siebie zbiegiem okoliczności ten konkretny spadomiś postanowił tej nocy spaść na człowieka, który mógłby mieć wypisane na czole OFIARA, ale miał także wypisane na kapeluszu słowo „Maggus”, a co ważniejsze, kapelusz ten był spiczasty.
Rincewind poderwał się na nogi i zderzył z kilkoma drzewami, trzymając oburącz rondo i usiłując zdjąć kapelusz z głowy. Udało mu się w końcu i wtedy zobaczył misia z wyjątkowo ogłupiałą miną. Strzepnął go natychmiast w krzaki. Wokół rozbrzmiewały głuche uderzenia, gdy inne spadomisie, zdezorientowane rozwojem wydarzeń, spadały na ziemię i odbijały się bezładnie.
Papużki na drzewach się przebudziły. Prosty przekaz miał już dość czasu, by przebić się do ich komórek mózgowych, więc krzyknęły:
— Kto tu jesss sicznym taszkiem?
Wirujący szaleńczo spadomiś świsnął Rincewindowi przed twarzą. Rincewind wrzasnął i pognał do Śnieżka, lądując okrakiem na końskim grzbiecie, a raczej tam, gdzie znalazłby się ów grzbiet, gdyby koń był wyższy. Śnieżek posłusznie ruszył swym nierytmicznym truchtem w ciemność. Rincewind spojrzał w dół, zaklął i pobiegł za nim.
Po chwili trzymał się już mocno grzywy, a koń sunął jak mała maszyna, zostawiając z tyłu turlające się spadomisie. Nie zwalniał, dopóki nie odjechali spory kawałek szlakiem i nie znaleźli się między krzakami niższymi niż on. Dopiero wtedy Rincewind zsunął się na ziemię.
Co za przeklęty kraj!
13
Inaczej mówiąc, w głębi serca uważała ich za złośliwych, samolubnych i niegodnych zaufania.
14
I znowu — kiedy osoby podobne do pani Whitlow używają tego określenia, z jakiegoś niejasnego powodu nie starają się zasugerować, że określani tak ludzie posiadają bogatą, przekazywaną ustnie tradycję, złożony plemienny system praw oraz żywią głęboki szacunek dla duchów przodków. Chodzi raczej o zachowania kojarzone zwykle — co dziwne — z ludźmi ubranymi od stóp do głów, często w odzież z takimi samymi emblematami.