— Bez przesady. Nie chcę, żeby cokolwiek w tym wszystkim grzebało — oznajmił cierpko bóg. — Mogę cię zapewnić, że jest tu wystarczająco wiele łat i szwów, by jakiś mądrala nie wyszukiwał następnych. Nie, bogowie z kontynentów tyle przynajmniej dobrze wymyślili. Inteligencja jest jak nogi: masz za dużo, to się potkniesz. Moim zdaniem sześć jest mniej więcej odpowiednią liczbą.
— Ale przecież w ostatecznym rozrachunku jedna istota mogłaby…
Bóg wypuścił z ręki swój najnowszy twór. Zielony chrząszcz wzleciał w górę i brzęcząc, przefrunął wzdłuż niezliczonych rzędów chrząszczy, by zająć miejsce między dwoma prawie — choć niecałkowicie — identycznymi.
— Doszedłeś do tego jednak, co? No cóż, właściwie masz rację. Widzę, że posiadasz całkiem sprawny mózg… A niech to!
Coś zalśniło w powietrzu i obok boga pojawił się ptak. Był wyraźnie żywy, ale zupełnie nieruchomy, jakby utrwalony w locie. Wokół niego migotał błękitny blask.
Bóg westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjął najbardziej skomplikowane narzędzie, jakie Myślak w życiu oglądał. Elementy, które dało się zobaczyć, sugerowały, że są też inne, jeszcze dziwniejsze, których nie widać. Prawdopodobnie tym lepiej.
— Jednakże… — Bóg odciął ptakowi dziób; błękitna aureola natychmiast zamknęła się nad otworem. — Jednakże, jeśli mam się zająć czymś naprawdę poważnym, muszę jakoś zorganizować to wszystko. A ostatnio ciągle się męczę z dziobami…
— Rozumiem, że te łodziowe rośliny…
— Wielkie dzioby, krótkie dziobki, dzioby do wydłubywania robaków z kory, dzioby do rozłupywania orzechów, dzioby do jedzenia owoców… Powinny same ewoluować. Przecież o to w tym wszystkim chodzi. Nie może być tak, że bez przerwy muszę sam coś naprawiać.
Bóg machnął ręką i obok niego pojawiło się coś w rodzaju gabloty z ptasimi dziobami. Wybrał jeden — według Myślaka zupełnie podobny do tego, który przed chwilą usunął — i za pomocą swojego narzędzia umocował do wiszącego nieruchomo ptaka. Błękitne lśnienie objęło dziób na chwilę, a potem ptak zniknął. W chwili, kiedy znikał, Myślak miał wrażenie, że dostrzega, jak skrzydła zaczynają się poruszać.
I w tej właśnie chwili zrozumiał, że mimo wyraźnej obsesji boga na punkcie chrząszczy, tu zawsze chciał trafić. Tutaj, na pierwszą linię szpicy postępu zaawansowanej nauki.
Został magiem, bo wydawało mu się, że magowie wiedzą, jak działa wszechświat. Tymczasem Niewidoczny Uniwersytet okazał się duszny i zacofany.
Weźmy choćby tę historię z oswojoną błyskawicą. Dało się wykazać, że to działa. Przecież sprawił, że kwestorowi włosy stanęły dęba, a iskry strzelały z palców, choć użył tylko jednego kota i paru bursztynowych prętów. Jego absolutnie rozsądny plan wykorzystania kilku tysięcy kotów przywiązanych do wielkiego koła, które by wirowało, muskając setki prętów, został odrzucony ze śmiesznego powodu, że takie urządzenie będzie zbyt hałaśliwe. Starannie opracowany program rozszczepienia thaumu, co by zagwarantowało niewyczerpane źródło taniej i czystej magii, trafił na półkę, ponieważ całkiem bezsensownie uznano, że wprowadzi niepotrzebny bałagan. I to nawet kiedy przedstawił obliczenia dowodzące, że szansa, by cały proces całkowicie zniszczył świat, nie jest większa niż prawdopodobieństwo najechania przez powóz przy przechodzeniu ulicy. To naprawdę nie jego wina, że powiedział to akurat wtedy, gdy przed uniwersytetem zderzyło się naraz sześć wozów.
Tutaj dostrzegł możliwość działania, które miało sens. Poza tym miał wrażenie, że widzi, w którym miejscu bóg się myli.
— Bardzo przepraszam — odezwał się. — Czy nie potrzebuje pan asystenta?
— Szczerze powiem, że wszystko to zaczyna się rozłazić — mówił bóg, który w konkurencji niesłuchania dorównywał klasą magom. — I po prawdzie doszedłem już do etapu, kiedy przydałby mi się…
— Ależ to niezwykłe miejsce!
Myślak przewrócił oczami. Jedno dało się powiedzieć o magach: kiedy trafiali w jakieś miejsce, które było naprawdę niezwykłe, informowali o tym. Głośno.
— O… — Bóg obejrzał się. — To reszta twojego… roju, tak?
— Pójdę tam i ich powstrzymam — zaproponował Myślak. Magowie rozbiegli się jak mali chłopcy w salonie gier, gotowi wszystko naciskać w nadziei, że gdzieś pozostała jeszcze darmowa gra. — Oni dźgają palcami różne rzeczy, dopiero potem pytają: „A co to robi?”.
— Nie pytają, co dana rzecz robi, zanim ją dźgną?
— Nie; uważają, że nigdy się nie dowiedzą, jeśli czegoś nie dźgną.
— Więc po co pytają?
— Po prostu tacy są. Albo nadgryzają coś i potem z pełnymi ustami mówią: „Ciekawe, czy jest trujące”. A wie pan, co naprawdę doprowadza do szału? Że nigdy nie jest.
— Dziwne. Drwienie z niebezpieczeństwa nie jest dobrą strategią przetrwania.
— Och, oni nie drwią — zapewnił ponuro Myślak. — Oni mówią na przykład: „To ma być niebezpieczne? Nie ma porównania z niebezpieczeństwami, jakie spotykaliśmy za młodu, co, pierwszy prymusie, prawda? Pamiętacie, kiedy stary Okniarz McPlunder…”.
Wzruszył ramionami.
— Kiedy stary Okniarz McPlunder co? — zainteresował się bóg.
— Nie wiem! Czasami podejrzewam, że wymyślają te imiona! Dziekanie, naprawdę nie powinien pan tego robić!
Dziekan odwrócił się od rekina, którego zęby oglądał.
— Czemu nie, Stibbons? — zapytał.
Szczęki za nim zatrzasnęły się gwałtownie.
W rozciętym słoniu widoczne były tylko nogi nadrektora Ridcully’ego. Z wnętrza wieloryba dochodziły zduszone odgłosy, brzmiące zupełnie tak, jakby wykładowca run współczesnych mówił: „Patrzcie, co się stanie, kiedy przekręcę ten kawałek… Widzicie, to fioletowe coś się kiwa”.
— Niezwykłe dzieło — pochwalił Ridcully, wynurzając się ze słonia. — Bardzo dobre koła. Powiedz, malujesz części przed złożeniem?
— To nie jest zestaw do składania, nadrektorze. — Myślak wyjął mu z dłoni nerkę i wcisnął ją z powrotem do wnętrza. — To prawdziwy słoń w stadium konstrukcji.
— Aha…
— Jest tworzony, nadrektorze — dodał Myślak, gdyż Ridcully chyba nie zrozumiał. — A to niezwykłe.
— Aha. A jak są robione normalnie?
— Przez inne słonie.
— Ach. No tak…
— Naprawdę? Przez słonie? — zdziwił się bóg. — Ale jak? Te trąby są bardzo giętkie, muszę się pochwalić, ale nie nadają się do subtelnych czynności.
— Ależ nie są robione w taki sposób, proszę pana. To oczywiste. Raczej poprzez… no wie pan… seks. — Myślak poczuł, że zaczyna się rumienić.
— Seks?
I wtedy Myślak przypomniał sobie: Mono Wyspa. Oj…
— No… samce i samice… — spróbował.
— Co to za jedne? — spytał bóg.
Magowie znieruchomieli.
— Proszę dalej, panie Stibbons — zachęcił go Ridcully. — Cali zmieniamy się w słuch. Zwłaszcza słoń.
— No… — Myślak wiedział, że jest cały czerwony. — Tego… A właściwie skąd pan bierze w tej chwili kwiaty i różne takie?
— Buduję je — odparł bóg. — Potem obserwuję i sprawdzam, jak funkcjonują, a kiedy już się zużyją, buduję wersje udoskonalone, w oparciu o wyniki doświadczenia. — Zmarszczył czoło. — Chociaż mam wrażenie, że rośliny zachowują się ostatnio bardzo dziwnie. Jaki jest sens tych nasion, które produkują? Próbuję je zniechęcić, ale jakoś nie chcą słuchać.
— Myślę… no… że próbują wynaleźć seks — stwierdził Myślak. — Bo ten… seks… to sposób, żeby można… stworzenia mogły… mogą robić następne… stworzenia.