Myślak dostrzegł, że pani Whitlow mruży oczy i rozdyma nozdrza.
— Czy są jakieś kłopoty, panowie? — spytała. — Poszłam za waszymi śladami do tej śmiesznej łodzi, a to była jedyna poza tym ścieżka, więc…
— Omawialiśmy seks — wyjaśnił bóg z entuzjazmem. — Wydaje się bardzo ekscytujący, nie sądzisz?
Magowie wstrzymali oddech. Coś takiego powinno sprawić, że pościel dziekana wyda się całkowitym drobiazgiem.
— Nie jest to temat, na który chciałabym wyrażać swoje opinie — odrzekła ostrożnie pani Whitlow.
— Muaaa — zapiszczał pierwszy prymus.
— Nikt nie chce mi nic powiedzieć — zdenerwował się bóg. Iskra strzeliła mu z palca i wypaliła w podłodze bardzo mały krater. Zdawało się, że jest tym zaskoczony nie mniej od magów. — Ojej, co sobie o mnie pomyślicie! — zawołał. — Tak mi przykro. Obawiam się, że to coś w rodzaju naturalnej reakcji, kiedy jestem… wiecie… rozdrażniony.
Wszyscy spojrzeli na krater. Myślakowi skała bulgotała cicho u stóp. Nie śmiał przesunąć sandałów z obawy, że zemdleje.
— To było tylko… rozdrażnienie, tak? — upewnił się Ridcully.
— No, może raczej hm… irytacja, podejrzewam. Nic na to nie mogę poradzić, to odruch dany od boga. Niestety, jako… powiedzmy: gatunek, niezbyt dobrze radzimy sobie z odmowami. Bardzo przepraszam. Bardzo. — Wytarł nos i usiadł na niedokończonej pandzie. — Ojej! Znowu… — Mała błyskawica strzeliła mu z kciuka i eksplodowała. — Mam tylko nadzieję, że nie powtórzy się historia miasta Quint. Wiecie, oczywiście, co się tam wydarzyło…
— Nigdy nie słyszałem o mieście Quint — zapewnił Myślak.
— No tak, rzeczywiście, pewnie nie słyszałeś — przyznał bóg. — I o to właśnie chodzi. To takie niespecjalnie duże miasto. Zbudowane głównie z błota. Potem, naturalnie, była to głównie ceramika. — Zwrócił ku nim zasmuconą twarz. — Wiecie, przychodzą czasem takie dni, kiedy warczy się na każdego…
Kątem oka Myślak zauważył, że magowie — w rzadkiej demonstracji zgodności — bardzo powoli przesuwają się bokiem w stronę wyjścia.
O wiele większa błyskawica wybiła dziurę w podłożu obok otworu prowadzącego na zewnątrz.
— Ojej, nie wiem, gdzie się podziać! — zawołał bóg. — To podświadome reakcje, niestety.
— Może powinieneś się leczyć z przedwczesnego spalania?
— Dziekanie! To nie jest właściwy moment!
— Przepraszam, nadrektorze.
— Gdyby tylko nie kręcili nosami na moje łatwo palne krowy — tłumaczył bóg, a iskry strzelały mu z brody. — No dobrze, zgodzę się, że w upalne dni, w pewnych rzadko występujących okolicznościach, następował spontaniczny samozapłon i krowa spalała całą wieś, ale czy to usprawiedliwia niewdzięczność?
Pani Whitlow przez dłuższą chwilę przyglądała się bogu lodowato.
— Co konkretnie chciałby pan wiedzieć? — spytała.
— Hę? — zdziwił się Ridcully.
— No więc bez urazy, ale ja na ten przykład bym chciała wyjść stąd bez płonących włosów — wyjaśniła gospodyni.
Bóg uniósł głowę.
— Ta koncepcja samców i samic wydaje się dość obiecująca. — Pociągnął nosem. — Ale nikt jakoś nie chce mi wyjawić szczegółów…
— Ach, to — rzuciła pani Whitlow. Zerknęła na magów, po czym odprowadziła boga na bok. — Zechcą mi panowie wybaczyć na momencik…
Magowie przyglądali się im jeszcze bardziej zaszokowani niż podczas demonstracji błyskawic. Po chwili kierownik studiów nieokreślonych naciągnął kapelusz na oczy.
— Nie śmiem na to patrzyć — oświadczył. I dodał: — Co robią?
— No… rozmawiają tylko — odparł Myślak.
— Rozmawiają?
— A ona… tak jakby… macha rękami.
— Muaaa! — jęknął pierwszy prymus.
— Szybciej, niech ktoś go powachluje! — polecił Ridcully. — A teraz chyba się śmieje, prawda?
Gospodyni i bóg obejrzeli się na magów. Pani Whitlow skinęła głową, jakby chciała zapewnić, że to, co właśnie powiedziała, jest prawdą. I oboje się roześmiali.
— To raczej wygląda na chichot — mruknął zirytowany dziekan.
— Nie jestem pewien, czy powinienem to pochwalać — stwierdził wyniośle Ridcully. — Wiecie, bogowie i śmiertelniczki… Różne się słyszy historie.
— Bogowie zmieniający się w byki — powiedział dziekan.
— I łabędzie — dodał kierownik studiów nieokreślonych.
— Złote deszcze — dorzucił jeszcze dziekan.
— Tak — zgodził się kierownik. Pomyślał przez chwilę. — A wiecie, nad tym ostatnim często się zastanawiałem…
— Co mu teraz opisuje?
— Szczerze mówiąc, chyba raczej wolałbym nie wiedzieć.
— Słuchajcie, proszę, niech ktoś się zajmie pierwszym prymusem, dobrze? — zawołał Ridcully. — Rozluźnijcie mu szatę albo co…
Usłyszeli okrzyk boga:
— On co?!
Pani Whitlow spojrzała na magów i zdawało się, że zniża głos.
— Czy ktoś z was poznał kiedyś pana Whitlowa? — spytał nadrektor.
— No… nie — odrzekł dziekan. — Nie przypominam sobie. Wszyscy chyba uznaliśmy, że nie żyje.
— A ktoś wie, na co umarł? — pytał dalej Ridcully. I zaraz dodał: — Uciszcie się teraz… Wracają.
Zbliżając się, bóg skinął im uprzejmie głową.
— No więc to mamy załatwione — rzekł, zacierając ręce. — Nie mogę się doczekać, żeby sprawdzić, jak zadziała w praktyce. Wiecie, choćbym siedział sto lat, nigdy bym… Przecież nikt poważny by nie uwierzył… — Zachichotał, patrząc na ich nieruchome twarze. — A ten fragment, kiedy on… a potem ona… Naprawdę jestem zdumiony, że ktoś przestaje się śmiać na czas dostatecznie długi, żeby… Mimo wszystko widzę, jak to może funkcjonować, i z całą pewnością otwiera pewne bardzo interesujące możliwości…
Pani Whitlow w skupieniu wpatrywała się w strop jaskini. Może pewna sugestia jej postawy i sposób, w jaki poruszało się jej dość obfite łono, sugerowały, że stara się nie roześmiać. To było niepokojące. Pani Whitlow zwykle z niczego się nie śmiała.
— Tak? Och… — rzucił Ridcully, przesuwając się w stronę wyjścia. — Doprawdy? No to świetnie. W takim razie pewnie już nie jesteśmy ci potrzebni? Bo musimy zdążyć na statek…
— Naturalnie, nie chciałbym was zatrzymywać. — Bóg machnął ręką. — Wiecie, im więcej o tym myślę, tym bardziej widzę, że cały ten seks może rozwiązać praktycznie wszystkie moje problemy.
— Nie każdy może to o sobie powiedzieć — stwierdził z powagą Ridcully. — Czy, tego… będzie nam pani towarzyszyć, pani, ehm, Whitlow?
— Oczywiście, nadrektorze.
— No to… znakomicie. Brawo. Ehm… I pan, naturalnie, panie Stibbons…
Bóg podszedł do warsztatu i grzebał w skrzynkach. Powietrze migotało. Myślak popatrzył na wieloryba: zwierzę było wyraźnie żywe, tylko… nie w tej chwili. Przesunął wzrokiem obok słonia w trakcie budowy, ku dziwnym, z wyglądu organicznym wysięgnikom, gdzie migoczące powietrze otaczało kształty na razie nierozpoznawalne, chociaż jeden z obłoków wydawał się mieścić w sobie połówkę krowy.
Ostrożnie wyjął z ucha ciekawskiego chrząszcza. Chodziło o to, że jeśli teraz odejdzie, zawsze już będzie się zastanawiał…
— Chyba chciałbym tu zostać — oznajmił.
— Rozsądny… eee… — rzucił bóg, nie podnosząc głowy.
— Człowiek — podpowiedział Myślak.