— Nie potrafię dostrzec, w jaki sposób można by wykorzystać krokieta w celach prokreacyjnych — powiedział ostrożnie. — Rekreacja, owszem, przyznaję. Ale nie prokreacja. Znaczy, niby jak to ma działać?
— To on jest bogiem — burknął kierownik studiów nieokreślonych. — Powinien jakoś rozwiązywać szczegółowe kwestie techniczne, prawda?
— Ale myślisz, że kobieta naprawdę zdecyduje się spędzić życie z mężczyzną tylko dlatego, że potrafi stuknąć długim młotkiem? — nie dowierzał dziekan.
— Wydaje mi się, kiedy się dobrze zastanowić, że to nie bardziej absurdal… — zaczął Ridcully i urwał. — Myślę, że powinniśmy zostawić ten temat — oświadczył.
— Nie dalej jak w zeszłym tygodniu grałem z nim w krokieta — syknął dziekan do ucha Ridcully’emu, kiedy tylko kierownik się oddalił. — Nie będę czuł się dobrze, dopóki nie wezmę porządnej kąpieli.
— Kiedy wrócimy, zamkniemy gdzieś jego młotki, możesz być pewien — szepnął nadrektor.
— On ma w swoim pokoju całą masę książek o krokiecie. Wiedziałeś o tym? Niektóre nawet z kolorowymi ilustracjami!
— Czego?
— Słynnych krokietowych uderzeń. Uważam, że koniecznie trzeba mu odebrać młotek.
— Właśnie o czymś takim myślałem, dziekanie. Właśnie o czymś takim…
Kiedyś umiarkowanie wesoły mag obozował przy wyschniętej wodnej dziurze, w cieniu drzewa, którego w ogóle nie potrafił zidentyfikować. I wciąż klął, kiedy tłukł, ciągle tłukł w twardą puszkę Gur, mówiąc: „Tylko idiota w puszki piwo pcha”. Gdy wreszcie udało mu się zrobić otwór ostrym kamieniem, piwo wystrzeliło w formie wysokoenergetycznej piany, ale wyłapał tyle, ile zdołał.
Jeśli nie liczyć piwa, sprawy wyglądały o wiele lepiej. Sprawdził, czy na drzewach nie ma spadomisiów, a co najważniejsze, nie znalazł nawet śladu Skoczka.
Drugą puszkę przebił już o wiele ostrożniej. Wysysał jej zawartość i myślał.
Co za kraj! Nic nie było dokładnie tym, czym się okazywało, nawet wróble gadały, a przynajmniej próbowały powiedzieć „Kto tu jest ślicznym ptaszkiem”. I nigdy nie padało. Cała woda skrywała się pod ziemią, tak że musieli ją pompować wiatrakami.
Minął jeszcze jeden taki, kiedy opuścił ten labirynt kanionów. Z rury wciąż ciekła strużka wody, ale wyschła, gdy na nią patrzył; potem tylko z rzadka spadała do koryta pojedyncza kropla.
Niech to! Powinien zabrać stamtąd trochę wody, kiedy miał okazję…
Obejrzał żywność w worku. Znalazł bochenek chleba rozmiaru i ciężaru kuli armatniej oraz trochę jarzyn. Ale przynajmniej były to rozpoznawalne jarzyny. Trafił się nawet ziemniak.
Rincewind uniósł go i obejrzał na tle zachodzącego słońca.
Jadał już w wielu krainach na Dysku, a czasem udawało mu się skończyć cały posiłek, zanim musiał uciekać. I zawsze czegoś potrawom brakowało. Pewnie, ludzie potrafili dokonać wspaniałych rzeczy z przyprawami, oliwkami, batatami, ryżem i czym tam jeszcze, on jednak zaczął tęsknić za skromnym ziemniakiem.
Był czas, kiedy wystarczyło mu poprosić o talerz puree albo frytek — musiał tylko zejść na dół do kuchni. O jedzenie na uniwersytecie zawsze wystarczyło poprosić, to trzeba przyznać, nawet jeśli człowiek przyznawał to z pełnymi ustami. A choć dzisiaj wydaje się to śmieszne, bardzo rzadko prosił. Półmisek ziemniaków przesuwał się przed nim w czasie posiłków, a on prawdopodobnie nakładał sobie łyżkę, ale czasami nie! Pozwalał… żeby… półmisek… go… minął. Zamiast tego brał ryż. Ryż! Pewnie, na swój sposób całkiem smaczny, ale uprawiany wyłącznie tam, gdzie ziemniaki wypływałyby na powierzchnię.
Niekiedy wspominał te czasy, zwykle we śnie. Budził się wtedy z krzykiem: „Podajcie mi ziemniaki, jeśli można prosić!”.
Czasami przypominał sobie również topione masło. To były te złe dni.
Z szacunkiem ułożył ziemniaka na ziemi i wysypał resztę zawartości worka. Była tam cebula i kilka marchewek. Puszka… herbaty, sądząc po zapachu, i małe pudełeczko soli.
Iskra natchnienia trafiła go z całą mocą i jaskrawością, jakie charakteryzują pomysły docierające poprzez piwo.
Zupa! Pożywna i prosta! Wystarczy wszystko ugotować. Tak, można wykorzystać jedną z pustych puszek po piwie, rozpalić ogień, pokroić jarzyny, a ta wilgotna plama, o tam, sugeruje, że jest tu woda…
Przeszedł tam chwiejnie, żeby sprawdzić. Znalazł koliste zagłębienie w ziemi, wyglądające, jakby mogła stać tu kiedyś jakaś kałuża; była też typowa kępa nieco zdrowszych niż zwykle drzewek, jakie spotykało się w takich miejscach, lecz ani odrobiny wody, a był już zbyt zmęczony, żeby kopać.
I wtedy z prędkością piwa wpadła mu do głowy kolejna myśl. Piwo! Przecież tak naprawdę to tylko woda z jakimiś dodatkami. Zgadza się? A większa część tych dodatków to drożdże, które praktycznie są przecież lekarstwem i zdecydowanie jedzeniem. Właściwie, kiedy się zastanowić, piwo to taki płynny chleb. I chyba nawet lepiej użyć piwa do zupy! Zupa piwna! Kilka komórek w mózgu zgłaszało protesty, ale pozostałe złapały je za kołnierz i powiedziały chrapliwie: „Przecież gotuje się kurczaki w winie, nie?”.
Trochę czasu zajęło mu odcięcie denka, w końcu jednak puszka stanęła na ogniu z pływającymi w pianie krojonymi warzywami. Kilka wątpliwości zaatakowało go w owej chwili, ale zostały szybko wypchnięte łokciami, zwłaszcza że od unoszącego się zapachu ślina napłynęła mu do ust. Otworzył więc kolejne piwo jako aperitif.
Po chwili nakłuł patykiem kilka jarzyn. Wciąż były dość twarde, choć wydawało się, że spora część piwa zdążyła wyparować. Czyżby o czymś zapomniał?
Sól! Tak, to jest to! Sól, cudowna substancja. Czytał kiedyś, że człowiek zupełnie się wykańcza, jeśli przez parę tygodni nie je soli. Pewnie dlatego czuł się teraz tak dziwnie. Wygrzebał pudełko z solą i wrzucił szczyptę do puszki.
Sól to ziele lecznicze. Dobre na rany, zgadza się? A kiedyś, naprawdę dawno, czy żołnierzom nie płacili solą? Czy nie od tego wzięło się określenie „solidne dochody”? Czyli musiała to być niezła wypłata. Człowiek szedł szybkim marszem przez cały tydzień, równocześnie budując dla siebie drogę, potem walczył z oszalałymi niebieskimi wojownikami z Vexatii, szybkim marszem wracał do domu, a w piątek zjawiał się centurion z wielkim workiem i mówił: „Dobra robota, chłopcy! Tu macie trochę soli!”.
Zadziwiające, jak sprawnie pracował jego umysł.
Raz jeszcze obejrzał pudełko z solą, wzruszył ramionami i wsypał je całe. Kiedy człowiek chwilę pomyśli, dochodzi do wniosku, że sól to naprawdę niezwykłe pożywienie. W dodatku nie jadł jej już od tygodni, więc pewnie dlatego wzrok zaczynał mu szwankować i nie czuł własnych nóg.
Dopił też piwo.
Położył się na wznak, opierając głowę o kamień. Unikać kłopotów i w nic się nie mieszać, to najważniejsze. Takie na przykład gwiazdy w górze. Przez cały czas nic nie mają do roboty. Muszą tylko tkwić tam i błyszczeć. Nikt im nie rozkazuje, szczęściarzom.
Obudził się drżący. Coś potwornego wpełzło mu do ust i wcale nie przyniosło ulgi odkrycie, że to jego własny język. Było chłodno, a horyzont zapowiadał świt.
Rozbrzmiewał także żałosny odgłos ssania.
Nocą kilka owiec wdarło się do obozowiska, a jedna z nich usiłowała chwycić pyskiem pustą puszkę po piwie. Przestała, kiedy zobaczyła, że się obudził, i cofnęła się trochę, ale nie za daleko. Przeszyła go przenikliwym wzrokiem udomowionego zwierzęcia, przypominającego swemu udomawiaczowi, że zawarli układ.