Głowa go bolała.
Gdzieś przecież musi być jakaś woda. Wstał niepewnie i zamrugał w stronę horyzontu. Były takie… wiatraki i tak dalej, prawda? Pamiętał z wczoraj te popsute wiatraki. W każdym razie woda musi się gdzieś znaleźć, nieważne, co o tym mówią. Na bogów, ależ chciało mu się pić…
Mętnym spojrzeniem objął wspaniały nocny eksperyment kulinarny Drożdżowa zupa jarzynowa — co za rewelacyjny pomysł! Akurat taki, który wydaje się naprawdę świetny koło pierwszej w nocy, kiedy człowiek za dużo wypił.
Teraz przypomniał sobie — z dreszczem odrazy — kilka innych wynalazków, jakie stworzył przy podobnych okazjach. Spaghetti z budyniem… tak, to było niezłe. Groszek smażony w oleju — kolejny tryumf. A raz zdarzyło się, że uznał za całkiem niezły pomysł, by zjeść trochę drożdży i mąki, i popić to ciepłą wodą, bo akurat skończył mu się chleb, a w końcu tak właśnie widziałby to żołądek, prawda? Problem z nocnym gotowaniem polega na tym, że wszystko to w danej chwili wydaje się całkiem sensowne. Zawsze tkwiła za tym jakaś logika, tyle że nie taka, jakiej człowiek używa koło południa.
Teraz jednak musiał coś zjeść, a wypełniająca połowę puszki ciemnobrązowa breja była w okolicy jedyną żywnością nie mającą sześciu lub więcej nóg. Nawet nie pomyślał o jedzeniu baraniny. Nie można, kiedy baranina patrzy na człowieka tak żałośnie.
Pogrzebał w brei patykiem. Chwyciła drewno niczym klej.
— Spadaj!
Galaretowata bryła odpadła w końcu. Rincewind skosztował ostrożnie… Może akurat, kiedy zmiesza się drożdże w piwie i jarzyny, powstaje…
Nie. Powstała słona, piwna, brązowa maź.
Chociaż… Co prawda była okropna, ale mimo to Rincewind skosztował jeszcze trochę.
O bogowie. Teraz naprawdę chciało mu się pić.
Sięgnął po puszkę i zataczając się, ruszył w stronę kępy drzew. Tak się szukało wody. Człowiek patrzył, gdzie rosną drzewa, a potem, zmęczony czy nie, kopał.
Pół godziny zajęło mu zgniecenie pustej puszki i wykopanie nią dołu głębokiego do pasa. Palcami stóp wyczuł wilgoć.
Kolejne pół godziny doprowadziło go na głębokość do ramion i dało mokre kostki u nóg.
Brązowe błocko okazało się niezłe. Było rzadszym odpowiednikiem chleba krasnoludów. Człowiek nie wierzył tak naprawdę własnym ustom mówiącym, co właśnie jadły, więc jadł jeszcze trochę. Prawdopodobnie zawierało wiele pożywnych witamin i minerałów. Większość rzeczy, w których smak trudno uwierzyć, zawiera…
Kiedy znów uniósł głowę, otaczały go owce. Zerkały na niego czujnie między kolejnymi tęsknymi spojrzeniami w wilgotną głębię.
— Nie macie co tak na mnie patrzeć — uprzedził.
Nie zwróciły uwagi na jego słowa. Nadal patrzyły.
— To nie moja wina — mruczał Rincewind. — Nie obchodzi mnie, co wygaduje ten kangur. Jestem tu od niedawna. Nie odpowiadam za pogodę, na bogów!
Wciąż patrzyły.
Złamał się. Praktycznie każdy się złamie, zanim złamie się owca. W owcy nie ma zbyt wielu łamliwych elementów.
— Niech to demon! Może uda się postawić jakiś system z wiadrem na bloczku — powiedział. — W końcu i tak nie planowałem na dziś żadnych spotkań.
Kopał dalej, w nadziei że dostanie się głębiej, zanim woda zniknie całkowicie. I wtedy usłyszał, że ktoś gwiżdże.
Wyjrzał spomiędzy owczych nóg. Jakiś człowiek skradał się przez wyschniętą wodną dziurę i pogwizdywał fałszywie między zębami. Nie zauważył Rincewinda, gdyż w skupieniu obserwował kręcące się bezładnie owce. Odłożył plecak, wyjął worek, zbliżył się do jednej, stojącej samotnie na uboczu… i skoczył. Ledwie miała czas zabeczeć.
Kiedy pakował ją do worka, zabrzmiał głos:
— Wiesz, ona pewnie jest czyjąś własnością.
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo. Głos dobiegał od strony grupki owiec.
— Myślę sobie, że kradnąc owce, narażasz się na poważne kłopoty. Jestem pewien, że wkrótce tego pożałujesz. Komuś pewnie naprawdę zależy na tej owcy. Wypuść ją.
Mężczyzna rozglądał się zalękniony.
— Znaczy, pomyśl tylko — ciągnął głos. — Macie tu taki miły kraj, z papugami i w ogóle, a ty chcesz to wszystko zepsuć, kradnąc cudzą owcę, a tak ciężko pracowali, żeby ją wyhodować. Założę się, że nie chciałbyś być pamiętany jako owcokrad… Och…
Mężczyzna rzucił worek i zaczął oddalać się biegiem, bardzo szybko.
— Wiesz, nie musiałeś tak nagle odwalcować, próbowałem tylko przemówić do lepszej strony twojej natury! — zawołał Rincewind, wypełzając z dołu.
Przyłożył zwinięte dłonie do ust.
— I zapomniałeś sprzętu biwakowego! — krzyknął za znikającym obłoczkiem kurzu.
Worek zameczał.
Rincewind podniósł go i nagle jakiś hałas za plecami kazał mu się obejrzeć. Inny mężczyzna przyglądał mu się z końskiego grzbietu. Był wyraźnie rozgniewany.
Za nim stało jeszcze trzech, noszących identyczne hełmy, kamizele i ponure miny. Mogli mieć na czołach wypisane „straż” — powolnym, nierównym pismem. I wszyscy trzej mierzyli do niego z kusz.
W Rincewindzie znów zbudziło się to głębokie przeczucie, że wpakował się w coś, co go nie dotyczyło, i że wkrótce się przekona, jak trudno się z tego wypakować.
Spróbował się uśmiechnąć.
— Witam — powiedział. — Nie ma zmartwienia, co? Muszę przyznać, że naprawdę się cieszę na wasz widok, dronga, i nie ma dwóch zdań!
Myślak Stibbons odchrząknął.
— Gdzie miałbym zacząć? — spytał. — Chyba potrafiłbym dokończyć słonia…
— Jak sobie radzisz ze szlamem?
Myślak nie planował przyszłej kariery jako projektant szlamu, ale w końcu każdy musi od czegoś zacząć.
— Świetnie — powiedział. — Świetnie.
— Oczywiście, w szlamie wszystko po prostu dzieli się na polowy — tłumaczył bóg, kiedy szli wzdłuż rzędów lśniących, wypełnionych życiem sześcianów, a chrząszcze brzęczały im nad głowami. — Nie ma w tym perspektyw rozwojowych. Metoda dobrze się sprawdza przy niższych formach życia, ale prawdę mówiąc, jest dość krępująca dla istot bardziej skomplikowanych, a już całkowicie śmiertelna dla koni. Nie, Myślaku. Seks będzie z pewnością bardzo, ale to bardzo użyteczny. Wszystko będzie stawać na palcach… A to da nam czas, żeby się zająć wielkim projektem…
Myślak westchnął. Wiedział, że musi być jakiś wielki projekt. Ten projekt… Bóg nie robiłby przecież tego wszystkiego tylko po to, żeby uprzyjemnić życie łatwo palnym krowom.
— Czy mógłbym w tym pomóc? — zapytał z nadzieją. — Na pewno bym się przydał…
— Naprawdę? Myślałem, że raczej zwierzęta i ptaki to twoja… twoja… — Bóg machnął ręką. — No, twoje to, na czym hodujesz różne rośliny. Niedaleko miejsca, gdzie żyjesz.
— No, niby tak, ale one są trochę ograniczone, prawda?
Bóg się rozpromienił. Nie ma nic lepszego niż przebywać w pobliżu zadowolonego boga. To jakby gorąca kąpiel dla umysłu.
— Otóż to! — zawołał. — Ograniczone! Doskonale to ująłeś. Każde z nich tkwi na jakiejś pustyni czy w dżungli albo w górach, korzysta z jednego czy dwóch typów pożywienia, na łasce dowolnych kaprysów wszechświata, bywa starte z powierzchni Dysku przez najmniejszą zmianę klimatyczną! Co za przerażające marnotrawstwo!
— Zgadza się! — przyznał Myślak. — Potrzebne jest stworzenie zaradne i zdolne do adaptacji, mam rację?
— Dobrze to ująłeś, Myślaku. Widzę teraz, że zjawiłeś się w bardzo odpowiedniej chwili!