Potężne skrzydła wrót rozwarły się przed nimi, odsłaniając okrągłą komorę z niezbyt stromą schodkową piramidą pośrodku. Nad jej wierzchołkiem unosił się kolejny obłok błękitnej mgły, w którym od czasu do czasu zapalały się i gasły światła.
Przed Myślakiem Stibbonsem rozwinęła się przyszłość. Oczy płonęły mu tak jasno, że aż dymiły szkła okularów; mógłby pewnie wypalać wzrokiem otwory w cienkim papierze. O tak… O czym więcej mógłby marzyć dowolny filozof naturalny? Miał już teorie, teraz mógł zająć się praktyką.
I tym razem wykona się to należycie. Do demona ze zmianami przyszłości. W końcu przyszłość właśnie do tego służy. Owszem, był temu przeciwny, to prawda, ale tylko… no, tylko wtedy, kiedy zmian dokonywał ktoś inny. Ale teraz bóg słuchał jego rad, więc może uda się zastosować odrobinę inteligencji w procesie tworzenia inteligencji.
Na początek powinno być możliwe takie złożenie ludzkiego mózgu, żeby długie brody nie były kojarzone z mądrością, która za to w powszechnej opinii byłaby cechą osób młodych, chudych i używających okularów do precyzyjnych robót.
— I… już pan to skończył? — zapytał, kiedy wspinali się na schody.
— Ogólnie rzecz biorąc, tak — potwierdził bóg. — To moje największe osiągnięcie. Szczerze powiem, że w porównaniu z nim słoń wydaje się całkiem lichy. Ale pozostało do opracowania jeszcze wiele drobnych szczegółów. Uważasz, że dasz sobie z nimi radę?
— Będę zaszczycony — zapewnił Myślak.
Błękitna mgła była tuż przed nim. Sądząc po iskrach, wewnątrz niej działo się coś bardzo ważnego.
— Czy daje im pan jakieś instrukcje, zanim je pan wypuści na swobodę? — spytał, oddychając z trudem.
— Kilka bardzo prostych. — Bóg skinął pomarszczoną dłonią i świetlista kula zaczęła się kurczyć. — Na ogół same dochodzą do tego, jak się zachowywać.
— Oczywiście, oczywiście. Przypuszczam, że jeśli gdzieś popełnią błąd, zawsze można kilkoma przykazaniami naprowadzić je na słuszną drogę.
— To nie jest konieczne — zapewnił bóg, gdy błękitna mgła zniknęła, odsłaniając koronę stworzenia. — Przekonałem się, że całkiem wystarczają proste instrukcje. No wiesz… „kieruj się do ciemnych miejsc” i temu podobne. Proszę! Czy nie jest doskonały? Co za dzieło! Słońce się wypali, morza wyschną, ale ten maluch wciąż tu będzie, zapamiętaj moje… Hej! Myślak!
Dziekan poślinił palec i wystawił go do góry.
— Mamy wiatr ze sterburty — oznajmił.
— To dobrze, prawda? — upewnił się pierwszy prymus.
— Możliwe, możliwe… Miejmy nadzieję, że doprowadzi nas do tego kontynentu, o którym wspominał. Na wyspach robię się nerwowy.
Ridcully odrąbał w końcu łodygę łodzi i wyrzucił ją za burtę.
Na szczycie zielonego masztu lejkowate kwiaty zdawały się drżeć w podmuchach wiatru. Liściasty żagiel z trzaskiem ustawił się w nowej pozycji.
— Powiedziałbym, że to cud natury — rzekł dziekan. — Gdybyśmy nie spotkali osoby, będącej jego autorem. To trochę psuje efekt.
Co prawda magowie nie są z natury poszukiwaczami przygód, jednak rozumieją, że kluczowym elementem każdego wielkiego przedsięwzięcia jest zabezpieczenie odpowiedniej aprowizacji. Dlatego też w chwili obecnej łódź zanurzała się w wodzie o wiele głębiej.
Dziekan wyjął naturalne cygaro, zapalił i skrzywił się.
— Nie najlepsze — uznał. — Jeszcze zielone.
— Trudno, warunki będą ciężkie — stwierdził Ridcully. — Co robisz, pierwszy prymusie?
— Szykuję tacę dla pani Whitlow. Kilka wybranych smakołyków.
Magowie zerknęli w stronę prymitywnego zadaszenia, jakie wznieśli na dziobie. Właściwie wcale o to nie prosiła. Wygłosiła tylko uwagę o tym, jak gorąco jest na słońcu, aż trudno wytrzymać, i nagle wszyscy wchodzili sobie w drogę, wycinając tyczki i splatając palmowe liście. Chyba nigdy jeszcze tyle intelektualnego wysiłku nie zostało włożone w budowę przeciwsłonecznego daszku, co pewnie było przyczyną jego chwiejności.
— Sądziłem, że teraz moja kolej — rzucił chłodno dziekan.
— Nie, dziekanie. Ty zaniosłeś jej napój owocowy, jeśli sobie przypominasz — odparł pierwszy prymus, krojąc orzech serowy na eleganckie kostki.
— To był tylko jeden nieduży napój! — zirytował się dziekan. — A ty przygotowujesz całą tacę. Ułożyłeś nawet kwiaty w skorupie kokosa.
— Pani Whitlow lubi takie rzeczy — wyjaśnił spokojnie pierwszy prymus. — Wspomniała jednak, że nadal jest jej gorąco, może więc powachlujesz ją palmowym liściem, kiedy ja będę dla niej obierał winogrona.
— I znowu to ja muszę zwrócić uwagę na tę elementarną niesprawiedliwość — rzekł dziekan. — Zwykłe machanie liściem to całkiem prymitywne zajęcie w porównaniu z usuwaniem skórek winogron, a tak się składa, że mam wyższe od ciebie stanowisko, pierwszy prymusie.
— Doprawdy, dziekanie? W jaki sposób doszedłeś do takich wniosków?
— To nie jest moja prywatna opinia, człowieku! To jest wpisane w samą strukturę grona wykładowczego!
— Czego dokładnie?
— Czyżeś całkiem skwestorzył? Niewidocznego Uniwersytetu, oczywiście!
— A gdzież on się znajduje? — pytał pierwszy prymus, starannie układając lilie w miły dla oka wzór.
— Na bogów, człowieku, to przecież… to jest…
Dziekan machnął ręką w stronę horyzontu i zamilkł, kiedy dotarły do niego pewne fakty związane z czasem i przestrzenią.
— Zostawiam cię, żebyś to sobie przemyślał, dobrze? — rzekł pierwszy prymus. Wstał z kolan i z szacunkiem podniósł tacę.
— Pomogę! — Dziekan poderwał się na nogi.
— Jest całkiem lekka, zapewniam…
— Nie, nie! Nie pozwolę, żebyś sam się męczył!
Obaj ściskali tacę jedną ręką, drugą starając się odepchnąć konkurenta. I tak ruszyli chwiejnie naprzód, zostawiając za sobą smugę rozlanego mleka kokosowego i płatków lilii.
Ridcully przewrócił oczami. To pewnie upał, pomyślał. Zwrócił się do kierownika studiów nieokreślonych, który próbował lianą przywiązać krótkie polano do długiego patyka.
— Tak mi się wydaje — zaczął — że wszyscy tu dostali lekkiego obłędu, z wyjątkiem mnie i ciebie… Ehm… co robisz?
— Zastanawiam się, czy pani Whitlow nie będzie miała ochoty na partyjkę krokieta — wyjaśnił kierownik i porozumiewawczo poruszył brwiami.
Nadrektor westchnął ciężko i odszedł spacerem wzdłuż relingu. Bibliotekarz znowu stał się leżakiem, zapewne uznając to za formę odpowiednią do życia na statku, a kwestor zasnął na nim.
Wielki liść poruszył się lekko. Ridcully miał wrażenie, że zielone trąbki na maszcie wąchają wiatr.
Znajdowali się już kawałek od brzegu, ale zauważył zbliżającą się po ścieżce kolumnę pyłu. Zatrzymała się na plaży i zmieniła w punkt, który skoczył w fale.
Żagiel znów zatrzeszczał i załopotał, gdy wzmógł się wiatr.
— Hej tam, ahoj! — krzyknął Ridcully.
Odległa figurka pomachała mu ręką i popłynęła dalej. Ridcully nabił fajkę i z zaciekawieniem obserwował, jak Myślak Stibbons dogania łódź.
— Niezły pokaz pływania, muszę przyznać — powiedział.
— Proszę o zgodę na wejście na pokład, sir! — zawołał Myślak, przebierając nogami w wodzie. — Może mi pan rzucić lianę?
— Ależ oczywiście.
Nadrektor pykał spokojnie z fajki, gdy młody mag wspiął się na pokład.
— To być może rekordowy wynik na tym dystansie, panie Stibbons.