Выбрать главу

— Dziękuję, nadrektorze. — Myślak ociekał wodą.

— Muszę też pogratulować panu tego, że jest pan właściwie ubrany. Nosi pan swój spiczasty kapelusz, który jest sine qua non dla maga w miejscach publicznych.

— Dziękuję.

— To dobry kapelusz.

— Dziękuję, panie nadrektorze.

— Mówią, że mag bez kapelusza nie jest ubrany, panie Stibbons.

— Tak słyszałem, nadrektorze.

— Ale w pańskim przypadku, muszę to zaznaczyć, ma pan kapelusz, ale wciąż jest pan, w bardzo konkretnym sensie, nieubrany.

— Bałem się, że szata będzie mnie hamować.

— I chociaż dobrze znowu pana widzieć, Stibbons, i to raczej więcej pana, niż normalnie chciałbym kontemplować, chciałbym zapytać, dlaczego właściwie pan tu jest.

— Nagle poczułem, że nieuczciwie byłoby pozbawiać uniwersytet moich usług, nadrektorze.

— Doprawdy? Nagła fala nostalgii za starą alma mater?

— Można tak to określić, nadrektorze.

Oczy Ridcully’ego błysnęły za kłębem dymu — i już nie po raz pierwszy w Myślaku zrodziło się podejrzenie, że nadrektor jest czasem sporo mądrzejszy, niż się wydaje. Co by nie było takie trudne.

Ridcully wzruszył ramionami, wyjął z ust fajkę i podłubał wewnątrz cybuchu, by usunąć jakąś przeszkadzającą bryłkę popiołu.

— Gdzieś tu leży kostium kąpielowy pierwszego prymusa — powiedział. — Radzę go włożyć. Podejrzewam, że w tej chwili urażenie czymkolwiek pani Whitlow skończy się dla pana powieszeniem na rei. W porządku? I gdyby chciał pan o czymś porozmawiać, moje drzwi zawsze są otwarte.

— Dziękuję, nadrektorze.

— W tej chwili, naturalnie, nie mam drzwi.

— Dziękuję, nadrektorze.

— Ale mimo to proszę sobie wyobrazić, że są otwarte.

— Dziękuję, nadrektorze.

W końcu, myślał Myślak, odchodząc z ulgą, magowie z NU są tylko zwariowani. Nawet kwestor nie jest tak naprawdę obłąkany.

Jeszcze teraz, kiedy przymknął oczy, wciąż widział boga ewolucji, z promiennym uśmiechem obserwującego pierwsze poruszenia karalucha.

Rincewind szarpnął kratę.

— Nie będę miał procesu? — wrzasnął.

Po chwili korytarzem nadszedł dozorca.

— A po co ci proces, szefuniu?

— Co? Dobra, nazwij mnie panem Głupkiem, jeśli masz ochotę, ale przecież może się okazać, że wcale nie próbowałem ukraść tej nieszczęsnej owcy, nie? Tak naprawdę to ją ratowałem. Gdybyście tylko wytropili złodzieja, toby wam powiedział!

Dozorca oparł się o ścianę i wsunął kciuki za pasek.

— Tylko że, niby, taka zabawna historia wyszła — powiedział. — Bo wiesz, szukaliśmy i szukaliśmy, wieszaliśmy ogłoszenia, ale… śmieszna rzecz, w życiu byś nie uwierzył… ten drań nie miał dość przyzwoitości, żeby się zgłosić… Można się załamać, kiedy człowiek się zastanowi nad ludzką naturą, nie?

— No to co ze mną będzie?

Dozorca podrapał się w nos.

— Powieszą cię za szyję, aż będziesz martwy, koleś. Jutro rano.

— Nie mogliby może powiesić mnie za szyję, aż mi się zrobi przykro?

— Nie, koleś. Musisz być martwy.

— Na bogów, przecież chodzi tylko o owcę!

Dozorca uśmiechnął się szeroko.

— No, w przeszłości wielu już poszło na szubienicę, powtarzając coś takiego. Prawdę mówiąc, od lat jesteś pierwszym owcokradem, jakiego tu mamy. Wszyscy nasi wielcy bohaterowie byli owcokradami. Będziesz miał niezły tłum widzów.

— Beee! — wtrąciła się owca.

— A może i niezłe stadko — dokończył dozorca.

— No właśnie, mam jeszcze jedno pytanie — oświadczył Rincewind. — Co robi w mojej celi ta owca?

— Dowód rzeczowy, koleś…

Rincewind przyjrzał się zwierzęciu.

— Aha. No to nie ma zmartwienia.

Dozorca odszedł. Rincewind usiadł ciężko na pryczy.

No cóż, mógł poszukać jaśniejszych stron swego położenia. To przecież… cywilizacja. Niewiele jej widział, leżąc związany na końskim grzbiecie, ale to, co zobaczył, było poorane koleinami, poznaczone śladami kopyt i brzydko pachniało, co często się cywilizacji zdarza. Zamierzali rano go powiesić. Ten budynek był pierwszym zbudowanym z kamienia, jaki znalazł w tym kraju. Mieli nawet straż. Zamierzali rano go powiesić. Ludzkie głosy i turkot wozów sączyły się przez umieszczone wysoko okno. Zamierzali rano go powiesić.

Rozejrzał się po celi. Wyglądała, jakby ten, co ją budował, z niewyjaśnionych przyczyn zapomniał o umieszczeniu dogodnych włazów przykrytych dyskretnymi klapami.

Klapa… Tak, nad tym słowem warto się zastanowić.

Bywał już w gorszych miejscach od tego. O wiele, wiele gorszych. I dlatego chyba teraz było gorzej, bo wtedy za przeciwników miał paskudne, magiczne, dziwaczne stwory. I jakoś nagle o wiele łatwiej mu się o nich myślało niż o tym, że siedzi właśnie zamknięty w kamiennym pudle, a rano jacyś całkiem mili ludzie, których pewnie by polubił, gdyby ich spotkał w jakimś barze, wyciągną go stąd i każą stanąć na bardzo niepewnej podłodze, w bardzo ciasnym kołnierzu na szyi.

— Beee!

— Zamknij się!

— Beee?

— Nie mogłabyś się umyć, wykąpać albo co? Robi się tu trochę… wiejsko…

Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, odkrył, że ścianę celi pokrywają różne bazgroły, a w szczególności te charakterystyczne płotki rysowane przez więźniów, którzy liczą dni. Zamierzają rano go powiesić, więc przynajmniej ten obowiązek spadł mu z głowy… Dość, dość!

Kiedy się lepiej przyjrzał, odkrył, że większość tych linii odlicza tylko do jednego.

Położył się i zamknął oczy. Oczywiście, że uda mu się uratować. Zawsze się udaje. Chociaż, kiedy się zastanowić, zawsze w okolicznościach, które stawiają go w sytuacji o wiele bardziej niebezpiecznej niż zwykła więzienna cela.

W każdym razie przebywał już w licznych celach. Istniały sposoby rozwiązywania takich sytuacji. Najważniejsze jest bezpośrednie podejście.

Wstał i zaczął tłuc o kraty, aż przybiegł dozorca.

— Co jest, koleś?

— Chciałem tylko parę rzeczy wyjaśnić — odparł Rincewind. — W końcu nie mam zbyt dużo czasu do stracenia, nie?

— Jasne.

— Czy jest jakakolwiek szansa, żebyś zasnął na krześle naprzeciwko celi, zostawiając klucze całkiem odsłonięte na stoliku przed sobą?

Obaj spojrzeli na pusty korytarz.

— Musiałbym prosić kogoś, żeby mi pomógł wnieść tu stolik — stwierdził z powątpiewaniem dozorca. — Raczej nic z tego nie będzie, szefuniu. Przykro mi.

— Jasne. W porządku. — Rincewind zastanowił się przez chwilę. — Dalej… Czy możliwe, żeby kolację przyniosła mi młoda dama, trzymająca… słuchaj, to ważne… trzymająca tacę przykrytą ściereczką?

— Nie, bo tu ja gotuję.

— Rozumiem.

— Chleb i woda wychodzą mi najlepiej.

— Jasne, chciałem tylko sprawdzić.

— Chociaż, szefuniu, ta lepka brązowa maź, którą przy tobie znaleźli, świetna jest na chlebie.

— Częstuj się, spokojnie.

— Czuję, jak działają na mnie witaminy i minerały.

— Nie ma zmartwienia. Co jeszcze… a tak, pranie. Czy są tu takie wielkie kosze na brudną bieliznę, którą opróżnia się potem do zsypu pralni, prowadzącego na zewnątrz?

— Niestety, szefuniu. Przychodzi taka stara praczka i wszystko zabiera.

— Naprawdę? — ucieszył się Rincewind. — Praczka… Tęga kobieta, szeroka suknia, może też nosi kaptur, który można ściągnąć w dół tak, żeby zakrył większą część twarzy?