— Tak, mniej więcej się zgadza.
— A powiedz, kiedy ma się zjawić…?
— To moja mama — wyjaśnił dozorca.
— Świetnie…
Spojrzeli po sobie nawzajem.
— Myślę, że to chyba wszystko — uznał Rincewind. — Mam nadzieję, że nie sprawiłem ci kłopotów tymi pytaniami?
— Na bogów, skąd! Nie ma zmartwienia. Zawsze chętnie pomogę. Wymyśliłeś już, co powiesz pod szubienicą? Bo wiesz, autorzy ballad chcieliby wiedzieć, jeśli ci to nie przeszkadza.
— Ballad?
— No pewnie. Do tej pory zjawiło się trzech, ale myślę sobie, że do jutra będzie z dziesięciu.
Rincewind przewrócił oczami.
— A ilu z nich wstawiło „Tru-la-la tru-la-la cośtam” do refrenu?
— Wszyscy.
— Na bogów…
— I czy nie przeszkadzałaby ci zmiana imienia, co? Bo oni mówią, że do Rincewinda trochę ciężko dobrać rytm. „O buszu strażniku opowieść to, Rincewindem nazywał go lud…” jakoś im nie brzmi.
— Przykro mi. Może w takim razie lepiej mnie wypuścicie?
— Ha, niezły numer. Wiesz, gdybyś chciał dobrej rady, to nie gadaj za długo, kiedy staniesz pod szubienicą — tłumaczył dozorca. — Dobre Słynne Ostatnie Słowa to te najkrótsze. Coś prostego zwykle najlepiej działa. I nie przesadzaj z przeklinaniem.
— Słuchaj, przecież ja tylko ukradłem owcę! A nawet tego nie zrobiłem! Czemu wszyscy się tak denerwują?! — zawołał zrozpaczony Rincewind.
— Wiesz, kradzież owiec to wielkie przestępstwo — wyjaśnił uprzejmie dozorca. — Trafia ludziom do serc. Samotny wędrowiec rzucający wyzwanie potędze brutalnej władzy. Ludzie to lubią… Będziesz pamiętany w pieśniach i opowieściach, zwłaszcza jeśli wymyślisz jakieś niezłe Ostatnie Słowa, jak mówiłem. — Dozorca poprawił pasek. — Prawdę mówiąc, to w dzisiejszych czasach wielu jest takich, co nawet nie widzieli żywej owcy, ale kiedy słyszą, że ktoś taką ukradł, czują się jak prawdziwi Iksjanie. Nawet mnie to pomoże, że chociaż raz miałem w celi prawdziwego przestępcę, a nie tylko przeklętych polityków.
Rincewind znów usiadł na pryczy i ukrył twarz w dłoniach.
— Oczywiście, zuchwała ucieczka jest prawie tak samo dobra jak śmierć na szubienicy — dodał pocieszająco dozorca.
— Doprawdy? — mruknął Rincewind.
— Nie zapytałeś, czy ta kratka w podłodze prowadzi do kanałów — podpowiedział dozorca.
Rincewind spojrzał między palcami.
— A prowadzi?
— Nie mamy tu żadnych kanałów.
— Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś.
Dozorca odszedł, pogwizdując.
Rincewind położył się i znów zamknął oczy.
— Beee!
— Zamknij paszczę!
— Hej, szefuniu… Na momencik…
Rincewind jęknął i wstał. Tym razem głos dochodził z małego, wysoko umieszczonego i zakratowanego okna.
— Tak, o co chodzi?
— Pamiętasz, jak cię złapali?
— No? I co z tego?
— Ehm… Pod jakim drzewem to się stało?
Rincewind spojrzał na wąski prostokąt błękitu, który więźniowie nazywają niebem.
— A co to niby za pytanie?
— To do ballady, rozumiesz… Tylko że bardzo by było dobrze, gdyby nazwa miała trzy sylaby…
— Skąd mam wiedzieć? Nie miałem czasu na botanikę.
— Jasne, jasne, nie ma sprawy — uspokoił go niewidoczny rozmówca. — Ale pewnie mógłbyś mi powiedzieć, co robiłeś, zanim ukradłeś tę owcę?
— Nie ukradłem żadnej owcy!
— Jasne, jasne, pewnie… Co robiłeś tuż przed tym, jak nie ukradłeś tej owcy?
— Nie wiem, nie pamiętam!
— Nie gotowałeś billy’ego przypadkiem?
— Nie przyznam się! Wy tutaj tak mówicie, że to może znaczyć wszystko!
— Znaczy gotowanie czegoś w puszce.
— Aha. No, owszem. To właśnie robiłem, rzeczywiście.
— Doskonale! — Rincewind usłyszał szelest szybko notującego ołówka. — Szkoda, że nie zginąłeś na końcu, ale mają cię powiesić, więc będzie dobrze. Mam do tego świetną melodię, po prostu nie można przestać jej gwizdać… Chociaż ty, oczywiście, przestaniesz, nie ma zmartwienia…
— Bardzo ci dziękuję.
— Myślę sobie, koleś, że możesz być sławny jak Blaszany Ned!
— Naprawdę? — Rincewind wrócił na pryczę.
— Tak. Prawdę mówiąc, to zamykali go właśnie w tej celi. I zawsze uciekał. Nikt nie wie jak, bo jest tu wściekle porządny zamek, a on nie rozgiął żadnych prętów. Mawiał, że nie zbudowali jeszcze więzienia, które by go mogło zatrzymać.
— Chudy był, prawda?
— Nie.
— W takim razie miał klucz albo coś podobnego.
— Nie. Muszę już iść, koleś. Aha, coś jeszcze sobie przypomniałem. Jak myślisz, czy twojego ducha da się usłyszeć, kiedy ludzie będą przejeżdżać koło tego billybongu, czy raczej nie?
— Co?
— Pasowałoby, gdyby się dało. Wyszłaby świetna ostatnia zwrotka. Rewelacyjna.
— Nie wiem!
— No to… Napiszę, że tak, dobrze? Nikt przecież nie będzie tam jechał, żeby sprawdzić.
— W takim razie nie chciałbym ci utrudniać.
— Bonza. Arkusze z tą piosenką zdążą wydrukować jeszcze na egzekucję, nie musisz się martwić.
— Nie będę.
Rincewind opuścił głowę. Blaszany Ned, akurat… To był taki dowcip, od razu poznał. Właściwie to raczej tortura — mówić mu, że ktokolwiek zdołał uciec z takiej celi. Chcieli, żeby biegał w kółko, szarpał za kraty i co tam jeszcze, ale nawet on widział, że kraty są dobrze osadzone i bardzo ciężkie, a zamek większy od jego głowy.
Leżał na pryczy, kiedy znowu pojawił się dozorca.
Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Rincewind był właściwie pewien, że nie żyły tu nigdy żadne trolle, bo prawdopodobnie byłoby dla nich za gorąco, a zresztą nie starczyłoby miejsca na drewnie wyrzucanym przez fale, obok tych wszystkich wielbłądów i w ogóle. Ale ci dwaj mieli potężną budowę ludzi, którzy zajmują stanowiska, gdzie sprawdzanie kwalifikacji wymaga odpowiedzi na pytanie „Jak się nazywasz?”, a oni przechodzą z dużym trudem za trzecim podejściem.
Dozorca miał szeroki uśmiech i trzymał tacę.
— Przyniosłem ci żarcie — oznajmił.
— Nic wam nie powiem, choćbyście nie wiem jak często mnie karmili — ostrzegł Rincewind.
— Będzie ci smakować — zachęcił dozorca, podsuwając mu tacę. Stała na niej miska przykryta ścierką. — Przygotowałem specjalnie dla ciebie. To miejscowa specjalność, koleś.
— Mówiłeś chyba, że najlepiej ci wychodzi chleb i woda.
— No, niby… Ale spróbowałem tego, mimo wszystko…
Rincewind obserwował podejrzliwie, jak dozorca unosi ścierkę[16].
Wyglądało dość niewinnie, ale one często tak wyglądają. Właściwie to wyglądało…
— Zupa z zielonego groszku? — upewnił się.
— Tak.
— Roślina strączkowa? Takie kulki w strąkach?
— Tak.
— Pomyślałem, że lepiej od razu sprawdzę.
— Nie ma zmartwienia.
Rincewind przyjrzał się nierównej zielonej powierzchni. Czy to możliwe, żeby ktoś wymyślił miejscową specjalność nadającą się do jedzenia?
I wtedy coś uniosło się z głębiny. Rincewindowi zdawało się przez moment, że to bardzo mały rekin. Wyskoczyło na powierzchnię, po czym znów opadło, a zupa przelewała się nad tym.
— Co to było?
— Pływający pasztecik — wyjaśnił dozorca. — Pasztecik z mięsem pływający w zupie. Najlepsza kolacja na świecie, koleś.
16
Każdy doświadczony podróżnik szybko uczy się unikać wszystkiego, czym jest częstowany jako „miejscową specjalnością”. Termin ten oznacza po prostu danie tak niesmaczne, że ludzie żyjący w dowolnym innym miejscu woleliby raczej odgryźć sobie nogi, niż je zjeść. Ale mimo to gospodarze wciąż naciskają na gości z daleka: „Proszę, spróbuj tej głowy psa nadziewanej zmacerowaną kapustą i wieprzowymi ryjami — to miejscowa specjalność”.