— Ach, kolacja… — Rincewind zrozumiał nagle. — To jedna z tych nocnych, postbarowych potraw, tak? A jakie mięso jest w środku? Zresztą nie, zapomnij, że pytałem, to było głupie pytanie. Znam takie jedzenie. Jeśli ktoś musi pytać, jakie mięso jest w środku, to znaczy, że jest za trzeźwy. Próbowałeś kiedy spaghetti z budyniem?
— Można posypać je kokosem?
— Chyba tak.
— Dzięki, koleś. Na pewno spróbuję — obiecał dozorca. — I mam też dla ciebie inne dobre wieści.
— Wypuszczacie mnie?
— Nie, tego byś chyba nie chciał, taki twardziel jak ty. Nie, ci tutaj Greg i Vince przyjdą potem i zakują cię w łańcuchy.
Odsunął się. Dwaj ludzie o posturze murów obronnych trzymali kawał łańcucha, kajdany i niedużą, ale bardzo, bardzo ciężką z wyglądu kulę.
Rincewind westchnął. Jedne drzwi się zamykają, pomyślał, a zaraz następne się zatrzaskują.
— To dobrze, tak?
— Pewno. Jak nic zarobisz na tym dodatkową zwrotkę. Nikogo jeszcze nie wieszali w łańcuchach… oprócz Blaszanego Neda.
— Myślałem, że nie ma takiej więziennej celi, która by go zatrzymała…
— Och, umiał się z nich wydostać. Tyle że nie umiał za daleko uciec.
Rincewind spojrzał na żelazną kulę.
— O bogowie…
— Vince chciałby wiedzieć, ile ważysz, bo musi dodać łańcuchy do twojego ciężaru, żeby prawidłowo obliczyć wysokość — dodał dozorca.
— Czy to ważne? — spytał głucho Rincewind. — Przecież i tak umrę, prawda?
— Tak, z tym nie ma zmartwienia, ale jakby co pomylił, rozumiesz, to albo skończysz z szyją długą na sześć stóp, albo… uśmiejesz się… głowa wystrzeli ci jak korek z flaszki.
— No świetnie.
— Z Willym Wesołkiem tak było. Musieliśmy szukać jej po dachach przez całe popo.
— Rewelacja. Całe popo, tak? Ale ze mną nie będzie takich kłopotów. Kiedy będą mnie wieszać, ja będę całkiem gdzie indziej.
— To mi się podoba! — zawołał radośnie dozorca i jowialnie szturchnął go w łokieć. — Nie odpuszczasz do końca, co?
Mount Vince zahuczała.
— Vince mówi, że byłby zaszczycony, gdybyś zechciał napluć mu w twarz, kiedy założy ci pętlę na szyję — ciągnął dozorca. — Miałby co opowiadać wnukom…
— Idźcie już sobie! — krzyknął Rincewind.
— Ha, pewnie trzeba ci trochę czasu na zaplanowanie ucieczki — domyślił się dozorca. — Nie ma zmartwienia. W takim razie zostawiamy cię samego.
— Dziękuję.
— Mniej więcej do piątej rano.
— Dobrze — zgodził się ponuro Rincewind.
— Jakieś życzenia co do ostatniego śniadania?
— Coś, czego przygotowanie trwa bardzo, ale naprawdę bardzo długo.
— Oto godna postawa!
— Idźcie stąd!
— Nie ma zmartwienia.
Wyszli, jednak dozorca wrócił po chwili, jakby coś sobie przypomniał.
— Jeszcze coś powinieneś wiedzieć o wieszaniu — powiedział. — Może uprzyjemnić ci noc.
— Tak?
— Mamy tu taką specjalną, humanitarną tradycję. Jeśli zapadnia szubienicy zatnie się trzy razy…
— Tak?
— Dziwnie to może brzmi, ale zdarzyło się raz czy dwa. Uwierz albo nie…
Cienki zielony pęd wyrósł na poczerniałych konarach nadziei.
— A co to za tradycja? — spytał Rincewind.
— Z powodu, że to okrutne, kazać człowiekowi stać tam więcej niż trzy razy, kiedy wie, że lada sekunda jego…
— Tak, tak…
— …a potem wszystkie jego…
— Tak…
— …a najgorsze, moim zdaniem, to kiedy twoje…
— Tak, rozumiem! A zatem… co po trzecim razie?
— Odprowadzamy go z powrotem do celi i wzywamy cieślę, żeby naprawił zapadnię — wyjaśnił dozorca. — Nawet przynosimy mu do tej celi żarcie, gdyby to dłużej trwało.
— I…?
— No, kiedy już cieśla porządnie wszystko sprawdzi, wyprowadzamy skazańca znowu i wieszamy. — Dozorca zauważył wyraz twarzy Rincewinda. — Nie rób takich min. To lepsze, niż stać na zimnie przez całe rano, prawda? Nie byłoby miło.
Kiedy odszedł, Rincewind usiadł i wbił wzrok w ścianę.
— Beee!
— Zamknij się!
Więc na to wyszło… Pozostała jedna krótka noc, a potem, jeśli ci klauni mają cokolwiek do powiedzenia, weseli ludzie będą chodzić po ulicach i szukać, gdzie spadła jego głowa. Nie ma sprawiedliwości!
CZEŚĆ, KOLEŚ.
— No nie… Proszę…
POMYŚLAŁEM, ŻE DOSTOSUJE SIĘ DO SYTUACJI. BARDZO SYMPATYCZNI LUDZIE, NIEPRAWDAŻ? — rzekł Śmierć. Siedział na pryczy obok Rincewinda.
— Nie możesz się już doczekać, co? — spytał Rincewind z goryczą.
NIE MA ZMARTWIENIA.
— Czyli to już naprawdę… Podobno miałem uratować ten kraj. Ale naprawdę umrę…
O TAK. OBAWIAM SIĘ, ŻE TO NIEUNIKNIONE.
— Wiesz, dobija mnie bezsens tego wszystkiego. Znaczy, pomyśl tylko, ile razy w przeszłości o mało co nie zginąłem… Mogły mnie spalić smoki, prawda? Albo pożreć wielgachne stwory z mackami. Albo nawet wszystkie cząsteczki mojego ciała mogły się rozlecieć w różne strony…
MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE MIAŁEŚ BARDZO CIEKAWE ŻYCIE.
— Czy to prawda, że kiedy człowiek ma umrzeć, całe życie przebiega mu przed oczami?
TAK.
— Upiorny pomysł właściwie. — Rincewind zadrżał. — Na bogów, właśnie przyszedł mi do głowy inny. Przypuśćmy, że akurat mam umrzeć i to właśnie jest całe moje życie, przesuwające mi się przed oczami?
MAM WRAŻENIE, ŻE CHYBA ŹLE TO ROZUMIESZ. CAŁE ŻYWOTY LUDZI RZECZYWIŚCIE PRZESUWAJĄ IM SIĘ PRZED OCZAMI, ZANIM CI LUDZIE UMRĄ. PROCES TAKI NAZYWA SIĘ ŻYCIEM. MASZ OCHOTĘ NA KREWETKĘ?
Rincewind zajrzał do wiaderka, które Śmierć trzymał na kolanach.
— Nie, dziękuję. Raczej nie. Podobno mogą być bardzo groźne. Wiesz, nie spodziewałem się po tobie, że przyjdziesz tu, będziesz się ze mnie nabijał i jadł krewetki.
SŁUCHAM?
— Znaczy, tylko dlatego, że rano mają mnie powiesić.
NAPRAWDĘ? W TAKIM RAZIE BĘDĘ NIECIERPLIWIE CZEKAŁ NA WIADOMOŚĆ, JAK UDAŁO CI SIĘ UCIEC. MAM TU SPOTKAĆ CZŁOWIEKA W… W… Oczy Śmierci błysnęły, kiedy zadał pytanie swej pamięci. A TAK. WE WNĘTRZU KROKODYLA. KILKASET MIL STĄD, JAK SIĘ ZDAJE.
— Zaraz, czekaj… Powiedziałeś przecież, że z pewnością umrę!
KAŻDY UMIERA. W KOŃCU.
Ściana otworzyła się i zamknęła za Śmiercią, jakby go tu wcale nie było, co — z jego odległej perspektywy — istotnie jest prawdą.
— Ale jak…? Nie umiem przechodzić przez… — zaczął Rincewind.
Usiadł ciężko. Owca kuliła się w kącie.
Rincewind spojrzał na nietknięty pływający pasztecik i stuknął go lekko. Pasztecik zatonął w jaskrawozielonej zupie.
Do celi przesączały się odgłosy życia miasta.
Po chwili pasztecik wypłynął znowu, niby zapomniany kontynent, a bardzo mała fala chlupnęła o brzegi miski.
Rincewind położył się na cienkim kocu i patrzył w sufit. Ktoś nawet tam coś napisał. Właściwie…
Cześ kol. Popacz na zwiasy. Ned.
Wolno, jak poruszany niewidzialnymi nitkami, Rincewind odwrócił się i spojrzał na drzwi celi.
Zawiasy były masywne. Nie przykręcono ich do ściany, by jakiś sprytny więzień nie zdołał ich odkręcić. Potężne żelazne haki wbito w sam kamień, tak że dwa ciężkie, przykute do drzwi pierścienie opadały na nie bezpośrednio.