Выбрать главу

Był czas, kiedy liczba mnoga słowa „mag” brzmiała „wojna”.

Ale wielkim, niezwykle chytrym celem powstania Niewidocznego Uniwersytetu było, by stał się ciężarem na ramieniu magii — ciężarem sprawiającym, by owo ramię poruszało się z dostojnym majestatem, jak wahadło, a nie wirowało ze śmiertelną skutecznością jak morgensztern. Zamiast ciskać w siebie kulami ognia z ufortyfikowanych wież, magowie nauczyli się dogryzać sobie złośliwie w kwestiach interpretacji programu posiedzeń Grona Wykładowczego; już dawno ze zdumieniem odkryli, że czerpią z tego tyle samo złośliwej uciechy. Jadali wyszukane i obfite posiłki, a po naprawdę dobrym jedzeniu i cygarze nawet najbardziej zaciekły Władca Ciemności skłonny jest raczej wyciągnąć nogi w fotelu i pielęgnować przyjazne uczucia do świata, zwłaszcza jeśli ów świat proponuje mu jeszcze jedną brandy. I tak powoli, stopniowo przyswoili sobie najważniejszą magiczną moc — tę, która przekonuje, by zaprzestać używania wszystkich pozostałych.

Kłopot polega na tym, że nie tak łatwo jest powstrzymać się od jedzenia słodyczy, kiedy człowiek stoi po kolana w miodzie, a z góry sypie się cukier.

— Rzeczywiście, daje się w powietrzu wyczuć pewien… posmak — zgodził się wykładowca run współczesnych.

Magia smakuje jak cyna.

— Chwileczkę — odezwał się Ridcully. Sięgnął nad głowę, otworzył jedną z licznych szufladek w swoim magowskim kapeluszu i wyjął kostkę zielonkawego szkła. Wręczył ją Myślakowi. — Proszę.

Myślak wziął thaumometr i zajrzał do wnętrza.

— Sam nigdy tego nie używam — tłumaczył Ridcully. — Zawsze wystarcza mi wystawić pośliniony palec.

— On nie działa! — oznajmił Myślak i postukał w thaumometr. Statek zakołysał się pod nimi. — Igła się… Auu!

Upuścił kostkę, która się roztopiła, zanim spadła na pokład.

— To niemożliwe — stwierdził. — Przecież skala sięga do milionów thaumów!

Ridcully polizał i wystawił palec. Wokół pojawiła się aureola w barwach fioletu i oktaryny.

— Tak, to by się zgadzało — powiedział.

— Nigdzie już przecież nie ma takich ilości magii! — zaprotestował Myślak.

Wichura popychała statek. Ściana burzy przed nimi rozszerzyła się i wyglądała o wiele bardziej czarno.

— Ile magii trzeba, żeby stworzyć nowy kontynent? — spytał Ridcully.

Unieśli głowy i spojrzeli na chmury. A potem unieśli głowy bardziej.

— Lepiej zabezpieczmy włazy — zaproponował dziekan.

— Nie mamy żadnych włazów.

— No to przynajmniej zabezpieczmy panią Whitlow. Sprowadźcie kwestora i bibliotekarza w jakieś bezpieczne…

Wpłynęli w sztorm.

Rincewind wybiegł do zaułka i pomyślał, że bywał już w gorszych więzieniach. Iksjanie to ludzie przyjaźni, jeśli akurat nie są pijani, nie próbują człowieka zabić albo jedno i drugie naraz. Dobre więzienie, zdaniem Rincewinda, to takie, w którym strażnicy, zamiast włóczyć się po korytarzach, utrudniając wszystkim nocny wypoczynek, zbierają się w jednym pomieszczeniu z paroma puszkami piwa i talią kart. Dzięki temu więzienie staje się o wiele bardziej… przyjazne. I oczywiście łatwiej ich wtedy ominąć. Obejrzał się… i zobaczył kangura — wielkiego, jaskrawego, błyszczącego na tle nocy. Cofnął się odruchowo, ale zaraz zrozumiał, że to tylko znak reklamowy na jakimś budynku, stojącym dalej i trochę niżej. Ktoś poustawiał pod nim lampy i lustra.

Kangur miał na głowie kapelusz ze śmiesznymi otworami na uszy; nosił też kamizelkę. Ale z całą pewnością był to właśnie ten kangur. Żaden inny nie mógłby się tak drwiąco uśmiechać. I trzymał w łapie puszkę piwa.

— Skąd cię tu zdryfowało, kolego? — odezwał się głos zza pleców Rincewinda.

Był to całkiem znajomy głos. Miał w sobie jakby proszącą nutę. Był takim głosem, który zerka na boki kątem oka i zawsze gotów jest się uchylić. Gdyby gorycz podawano tu w czarach, ten głos świetnie by się nadawał, by je przepełniać.

Rincewind odwrócił się. I zobaczył przed sobą postać równie znajomą jak głos.

— Nie możesz nazywać się Dibbler — powiedział zdziwiony.

— Dlaczego nie?

— Bo… No a skąd się tu wziąłeś?

— Jak to skąd? Właśnie przyszedłem Burą — odparł ten człowiek.

Miał na sobie wielki kapelusz, wielkie szorty i wielkie buty, ale pod każdym innym względem wyglądał jak brat bliźniak człowieka, który w Ankh-Morpork zawsze był na miejscu, by po zamknięciu pubów sprzedać chętnym swoje bardzo specjalne paszteciki. Rincewind miał teorię, że w każdym miejscu na świecie musi się znaleźć jakiś Dibbler.

Tutejszemu z szyi zwisała taca z napisem „Cafe de Feet Dibblera”.

— Pomyślałem, że lepiej zjawić się pod więzieniem wcześnie — wyjaśnił Dibbler. — To pewny zarobek. Porządna egzekucja zawsze zwiększa apetyt. Czy mogę zaproponować ci cokolwiek, koleś?

Rincewind zerknął w stronę wylotu zaułka. Ruch na ulicach już się zaczął. Właśnie przeszło tamtędy dwóch strażników.

— Na przykład co? — zapytał Rincewind podejrzliwie, cofając się do cienia.

— Mam wydrukowane niezłe ballady o sławnym przestępcy, który ma zadyndać…

— Nie, dziękuję.

— A może pamiątkowy kawałek powrozu, na którym go powieszą? Autentyk!

Rincewind spojrzał na kawałek grubej liny, którą Dibbler z nadzieją machał mu przed nosem.

— Niektórzy powiedzieliby, że coś w niej sugeruje sznur do bielizny — zauważył.

Dibbler przyjrzał się linie z niezwykłym zainteresowaniem.

— Oczywiście musieliśmy trochę go rozpleść, koleś — powiedział.

— Inni z kolei mogą protestować przeciwko sugestii, że możesz, metaforycznie, sprzedawać kawałki powrozu jeszcze przed powieszeniem.

Dibbler umilkł na chwilę. Jego uśmiech nawet nie drgnął.

— To przecież lina, nie? — powiedział w końcu. — Typowy powróz trzy czwarte cala. Autentyczny. Pewnie nawet od tego samego powroźnika. Daj spokój, chcę ubić uczciwy interes. Prawdopodobnie tylko przypadkiem nie jest to ten akurat kawałek, który zaciśnie mu się na szyi…

— Ma tylko pół cala grubości. Patrz, została nawet etykieta: „Lina Odzieżowa, Hill i S-ka”.

— Naprawdę?

Po raz kolejny Dibbler sprawiał wrażenie, jakby po raz pierwszy widział artykuł, który próbuje sprzedać. Ale zgodnie z tradycją klanu Dibblerów, nigdy by nie pozwolił, by jakiś byle katastrofalny fakt przeszkodził mu w interesach.

— Ale jednak to lina — przekonywał. — Autentyczna lina. Nie? Nie ma zmartwienia. A co powiesz na autentyczną miejscową sztukę?

Pogrzebał na zawalonej tacy i podniósł kawałek tektury. Rincewind przyjrzał się badawczo.

Widział już coś takiego na czerwonej pustyni, choć nie był przekonany, czy jest to sztuka w takim znaczeniu, jakie ma to słowo w Ankh-Morpork. Bardziej przypominało to połączone razem mapę, książkę historyczną i menu. W domu ludzie zawiązywali supeł na chustce do nosa, żeby im o czymś przypominał. Tutaj nie mieli chustek do nosa, zatem wiązali supeł na własnych myślach.

Ale rzadko kiedy rysowali wizerunek sznura kiełbasek.