— Nazywa się Marzenie kiełbaskowe z frytkami — dodał Dibbler.
— Nie sądzę, żebym widział kiedyś coś podobnego — stwierdził Rincewind. — Nie z tą dodaną butelką sosu.
— Co z tego? — zdziwił się Dibbler. — Nadal miejscowe. Autentyczny obrazek tradycyjnego miejscowego żarcia, wykonany przez miejscowego artystę. Uczciwy interes, nie chcę nic więcej.
— Och, chyba nagle zrozumiałem. Miejscowym artystą w tym przypadku jesteś ty sam? — domyślił się Rincewind.
— No. Autentyk. Nie wierzysz?
— Nie, daj spokój.
— Co jest? Urodziłem się tam, przy Melasowej w Lagaree, tak samo jak mój ojciec. I mój dziadek. I jego ojciec. Nie zszedłem wczoraj z kawałka drewna wyrzuconego przez morze, jak niektóre osoby, które mógłbym pokazać palcem. — Jego szczurza twarz pociemniała. — Przypływają tutaj, zabierają nam pracę… A co ze zwykłym człowiekiem, co? Chcę tylko zrobić uczciwy interes.
Przez chwilę Rincewind całkiem poważnie rozważał oddanie się w ręce straży.
— Miło słyszeć, że ktoś ujmuje się za prawami rdzennej ludności — wymamrotał, znów zerkając na ulicę.
— Rdzennej? A co oni wiedzą o uczciwej pracy? Nie, oni też mogą się zabierać tam, skąd przyszli — uznał Dibbler. — Oni w ogóle nie chcą pracować.
— Tym lepiej dla was, jak rozumiem. Bo inaczej odbieraliby wam pracę, tak?
— Ja to widzę tak, że jestem bardziej rdzenny od nich — oświadczył Uczciwy Interes, stukając się w pierś urażonym kciukiem. — Zapracowałem na swoją rdzenność, ot co.
Rincewind westchnął. Logika może doprowadzić jedynie do pewnej granicy. Potem trzeba ją zostawić i skoczyć.
— Uczciwy interes, o to tylko ci chodzi — powiedział. — Mam rację?
— No!
— A więc… Czy jest ktoś, kogo byś nie chciał odsyłać tam, skąd przybył?
Uczciwy Interes Dibbler zastanowił się głęboko.
— No, ja. To oczywiste. I mój koleś Duncan, bo Duncan jest moim kolesiem. I pani Dibbler, to jasne. I jeszcze paru gości w bufecie z rybą i frytkami. Właściwie to całkiem sporo ludzi.
— No więc coś ci powiem — rzekł Rincewind. — Ja sam stanowczo chciałbym wrócić tam, skąd przybyłem.
— I słusznie!
— Twoja analiza socjopolityczna w moim przypadku poskutkowała.
— Świetnie!
— Więc może byś mi pokazał jak? Na przykład jak dojść do portu.
— No, chętnie… — odparł Dibbler, najwyraźniej psychicznie rozdarty. — Tylko że za parę godzin ma tu być egzekucja i muszę podgrzać paszteciki…
— Powiem ci jeszcze coś. Słyszałem, że odwołali tę egzekucję — dodał konspiracyjnym szeptem Rincewind. — Ten gość uciekł.
— Nigdy!
— Uciekł z całą pewnością. Przecież nie robiłbym cię w surową krewetkę!
— Zostawił jakieś ostatnie słowa?
— Myślę, że: żegnajcie.
— Chcesz powiedzieć, że nie było żadnej Słynnej Ostatniej Walki, strzelaniny ze strażą do ostatniej kropli krwi?
— Raczej nie.
— I co to za ucieczka? — zirytował się Uczciwy Interes. — Nie można tak się zachowywać. Wcale nie musiałem tu przychodzić. Zrezygnowałem z dobrego punktu na Galah… Egzekucja byłaby na nic, gdyby zabrakło pasztecików. — Pochylił się i spojrzał ukradkiem na boki. — Możesz mówić, co chcesz, ale Galah to dobry interes. Ich pieniądze nie różnią się od innych, zawsze to powtarzam.
— No tak, oczywiście. W przeciwnym razie byłyby… innymi pieniędzmi — zgodził się Rincewind. — A teraz, skoro i tak zmarnowałeś noc, może mi pokażesz drogę do portu?
Dibbler wciąż się wahał. Rincewind przełknął ślinę. Stawał już wobec pająków, gniewnych ludzi z włóczniami i niedźwiedzi, które spadają z drzew. Teraz jednak stał przed najgroźniejszym wyzwaniem na tym kontynencie.
— Coś ci powiem — rzekł. — Ja… Ja nawet… kupię… coś od ciebie.
— Powróz?
— Nie, powróz nie. Hm… wiem, że może ci się to wydać kwestią nieco ezoteryczną, ale co jest w mięsnych pasztecikach?
— Mięso.
— A jakie mięso?
— Ach, masz ochotę na wersję dla smakoszy…
— Rozumiem. To taka, o której mówisz, co ma w środku?
— No.
— Zanim klient ugryzie pierwszy kęs czy potem?
— Sugerujesz, że coś jest nie w porządku z moimi pasztecikami?
— Powiedzmy tyle: bardzo ostrożnie zbliżam się do teorii, że może jednak są w porządku. Zgoda? No dobrze, spróbuję pasztecika dla smakoszy.
— Słuszna decyzja, koleś. — Dibbler podniósł pasztecik z podgrzewanego rogu tacy.
— A teraz… Co jest w środku? Kot?
— Wypraszam sobie. Baranina jest tańsza od kota. — Dibbler zsunął pasztecik do miski.
— No, to przy… — Rincewind wykrzywił się nagle. — Nie, przecież polewasz go zupą groszkową! Dlaczego wszystko tu się polewa zupą groszkową?
— Nie ma zmartwienia, koleś. Chroni żołądek — uspokoił go Dibbler i wyjął czerwoną butelkę.
— A to co takiego?
— Potni de re, koleś.
— Najpierw wrzucasz pasztecik do miski zupy groszkowej, a teraz chcesz, żebym to zjadł z… z sosem pomidorowym?
— Piękne kolory, prawda? — Uczciwy Interes wręczył Rincewindowi łyżkę.
Rincewind postukał nią w pasztecik, który odbił się delikatnie od brzegu miski.
Cóż, jadał już kiełbaski w bułce od Gardło Sobie Podrzynam Dibblera oraz antyczne jajka w dziwnych kolorach od Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo Dibhali. I przeżył, choć było kilka takich minut, kiedy miał nadzieję, że jednak nie. Jadł mocno podejrzany kuskus Al-jibli, pił straszliwą herbatę z masłem jaka, którą parzył Obym Nigdy Oświecenia Nie Doznał Dhiblang, wmuszał w siebie środkową część smorgasborda od Diba Dibblossonsona i starał się nie rozgryzać kawałków niewyobrażalnego wielorybiego tłuszczu, kupionego od Niech Mnie Wkopią Do Mojego Własnego Przerębla Dibukiego (żołądek wciąż się buntował na samo wspomnienie — w końcu to co innego ciąć na kawałki martwe, wyrzucone na brzeg wieloryby, a co innego zostawiać je tam i czekać, aż same z siebie eksplodują na odpowiednio małe fragmenty). Co do zielonego piwa, warzonego przez Żebym Własną Strzałkę Połknął Dlang-Dlanga…
Pił i jadł to wszystko. W każdym miejscu na Dysku pojawiał się ktoś odlany z niezwykłej pierwotnej formy, aby sprzedać mu jakiś prawdziwie straszny miejscowy smakołyk. Tu w końcu był to zwykły pasztecik. Jak niedobry może się okazać? Nie, inaczej: o ile gorszy może się okazać?
Przełknął kęs.
— Dobre, co? — spytał Uczciwy Interes.
— Na bogów! — szepnął Rincewind.
— To nie jest zwykły rozgnieciony groszek — zapewnił Uczciwy Interes, trochę zaniepokojony faktem, że Rincewind stoi z wytrzeszczonymi oczami i patrzy tępo w pustkę. — Został rozgnieciony przez mistrza rozgniatania groszku.
— Niech mnie… — szepnął Rincewind.
— Dobrze się czujesz, szefuniu?
— Dokładnie… tego się… spodziewałem.
— Chwila, szefuniu, nie jest aż takie złe…
— Rzeczywiście jesteś Dibblerem.
— A to niby co ma znaczyć?
— Wsadzacie paszteciki do rozgniecionego groszku i polewacie sosem pomidorowym. Ktoś pewnie usiadł kiedyś, po północy, jak podejrzewam, i uznał, że to dobry pomysł. Ale nikt by nie uwierzył w coś takiego… — Rincewind spojrzał na zanurzony pasztecik. — Coś takiego sprawia, że całkiem miła wydaje się bajka o krainie wielkich, chodzących śliwkowych puddingów. Możesz to sobie zapamiętać. Nic dziwnego, że pijecie tyle piwa[18].
18
Istnieje takie zjawisko jak jadalny, nie, smakowity wręcz pływający pasztecik, w groszkowym puree o akurat odpowiedniej konsystencji, z sosem pomidorowym pikantnie natrętnym w smaku, a nadzieniem zbliżonym wręcz do określonych i nazwanych części zwierzęcia. Istnieją platońskie hamburgery produkowane z wołowiny, zamiast z krowich warg i kopyt. Istnieje ryba z frytkami, gdzie ryba jest czymś więcej niż białą mazią przyczajoną w głębi smażonego ciasta, a frytek nie da się używać do golenia. Istnieją hot dogi, gdzie parówki mają więcej wspólnego z mięsem niż tylko różowy kolor, a ich szczęśliwi konsumenci nie używają musztardy, żeby nie zepsuć smaku. Po prostu ludzie zostali wychowani tak, by preferować ten inny rodzaj — i jego poszukują. To tak jakby Machiavelli napisał książkę kucharską.
Ale mimo to nie ma żadnego usprawiedliwienia dla podawania pizzy z ananasem.