Stanął w migodiwym świetle ulicznej lampy i pokręcił głową.
— Wy naprawdę tutaj zjadacie paszteciki — stwierdził żałośnie i spojrzał prosto w twarz dozorcy. Za nim stało kilku strażników.
— To on!
Rincewind uprzejmie skinął im głową.
— Cześć — powiedział.
Dwa ciche stuki okazały się parą jego własnej roboty sandałów odbijających się od nawierzchni ulicy.
Morze wrzało. Skwierczące kule piorunów przemykały po powierzchni jak krople wody na gorącym piecu.
Fale były za duże jak na fale, ale miały rozmiar akurat odpowiedni dla gór. Myślak raz tylko uniósł wzrok znad pokładu, kiedy łódź zaczęła zsuwać się między ich grzbiety, w przepaść głęboką jak kanion.
Obok, ściskając go za nogę, jęczał dziekan.
— Znasz się na takich rzeczach, Myślak — wystękał, kiedy pokonali zjazd i zaczęli skręcającą wnętrzności wspinaczkę na następny wodny grzbiet. — Czy zginiemy?
— Nie… wydaje mi się… dziekanie.
— Szkoda…
Zanim Rincewind dotarł do rogu, usłyszał za sobą gwizdki, ale nigdy nie pozwalał sobie przejmować się takimi rzeczami.
Był w mieście! Miasta są o wiele łatwiejsze. Należał do istot miejskich. Zawsze jest tyle miejsc, gdzie…
Gwizdki odezwały się także przed nim.
Ludzi było tu więcej i większość z nich zmierzała w tym samym kierunku. Ale on lubił biec przez tłum. Jako ścigany, miał po swojej stronie przewagę zaskoczenia: mógł rozpychać na boki niespodziewających się niczego przechodniów. Wtedy dopiero oglądali się, zbijali w grupy, narzekali i stanowczo nie byli w nastroju, by radośnie witać ścigających. Przechodził przez tłum jak kula w bilardzie, i zawsze dostawał dodatkowy strzał.
Najlepszym kierunkiem było w dół. Tam zwykle budowali porty, żeby mieć je bliżej wody.
Zygzaki i zakręty po ulicach doprowadziły go — całkiem nagle — do nabrzeża. Stało tu kilka łodzi. Wydawały się trochę za małe, by zmieścić pasażera na gapę, ale…
Usłyszał w ciemności krzyki biegnących!
Ci strażnicy są chyba zbyt dobrzy!
Nie tak powinno się to odbywać!
Nie powinni zawracać. Nie powinni myśleć.
Pobiegł w jedynym kierunku, jaki mu pozostał — wzdłuż brzegu.
Widział przed sobą budynek. A przynajmniej… Nie, to musi być budynek. Nikt nie mógł zostawić tak ogromnego otwartego pudełka chusteczek.
Rincewind zawsze sądził, że budynek powinien być w zasadzie pudłem ze spiczastą pokrywą i powinien mieć w przybliżeniu kolor taki, jak miejscowe błoto. Z drugiej strony, jak zauważył kiedyś filozof Ly Tin Wheedle, nigdy nie jest rozsądnie krytykować wystrój kryjówki.
Wbiegł na schody i okrążył tę dziwną białą budowlę. Wydawało się, że to rodzaj hali muzycznej. Opera, sądząc po odgłosach, chociaż uznał, że to dość dziwaczne miejsce, by w nim śpiewać opery. Trudno sobie wyobrazić damy z rogami na hełmach w budynku, który wygląda, jakby zaraz miał rozwinąć żagle… Ale nie miał czasu na zastanowienie… tam zobaczył drzwi obok pojemników na śmieci, a tutaj drzwi… otwarte.
— Z agencji cię przysłali, koleś?
Rincewind wytrzeszczył oczy w kłębach pary.
— Mam nadzieję, że umiesz robić desery, bo szef wali głową w mur — ciągnął człowiek, który się z tej pary wynurzył. Miał na głowie wysoką białą czapkę.
— Nie ma zmartwienia — odparł Rincewind z nadzieją. — Ach, to jest kuchnia, tak?
— Żarty se robisz?
— No bo myślałem, że to budynek Opery czy coś w tym rodzaju…
— Najlepsza piekielna opera na świecie, koleś. No chodź, tędy…
Kuchnia nie była zbyt wielka i — jak we wszystkich, w których bywał Rincewind — pełno w niej było ludzi, którzy pracowali ciężko, przeszkadzając sobie nawzajem.
— Boss na górze postanowił wydać wielki bankiet dla primadonny — tłumaczył kucharz, przeciskając się przez tłum pracujących. — I nagle deser wystrzelił Charleyowi prosto w twarz.
— Aha, jasne — odpowiedział Rincewind, zakładając, że wcześniej czy później doczeka się jakiejś wskazówki.
— Boss powiada: Możesz dla niej zrobić deser, Charley.
— Tak po prostu, co?
— I powiada: Ma być najlepszy ze wszystkich dotąd, Charley.
— Nie ma zmartwienia?
— I jeszcze powiada: Wielki Nunco wynalazł Truskawkową Sackville dla donny Wendy Sackville, a słynny kucharz Imposo stworzył Jabłkowy Glazier dla donny Margyreen Glazier, a twój własny ojciec, Charley, uwiecznił donnę Janeen Ormulu swoim Pomarańczowym Ormulu, więc dzisiaj, Charley, nadeszła twoja wielka szansa. — Kucharz pokręcił głową, docierając do stołu, gdzie niski mężczyzna w białym uniformie szlochał rozpaczliwie, zasłaniając twarz rękami. Przed nim stała piramidka pustych puszek po piwie. — Od tego czasu biedak przyssał się do piwa i postanowiliśmy kogoś ściągnąć. Ja sam jestem od steków i krewetek.
— Czyli chcecie, żebym przygotował deser? Nazwany od śpiewaczki operowej? — upewnił się Rincewind. — Taka tradycja?
— Tak, i lepiej nie zawiedź Charleya, koleś. To przecież nie jego wina.
— No tak…
Rincewind pomyślał o deserach. W zasadzie to przecież owoce, bita śmietana i budyń, prawda? I bezy, i różne takie. Nie mógł zrozumieć, na czym polega problem.
— Nie ma zmartwienia — oświadczył. — Przyrządzę coś raz-dwa.
Kuchnia zamarła, gdy krzątający się kucharze zatrzymali się i spojrzeli na niego.
— Przede wszystkim, jakie mamy owoce?
— Tylko brzoskwinie daliśmy radę o tej porze skołować.
— Nie ma zmartwienia. A jest jakaś śmietana?
— No. Jasne.
— Świetnie, świetnie. W takim razie muszę jeszcze tylko poznać nazwisko tej damy, o którą chodzi.
Poczuł, jak rozwiera się cisza…
— To wspaniała śpiewaczka, musisz wiedzieć — zapewnił kucharz tonem usprawiedliwienia.
— Dobrze. A jej nazwisko…? — zachęcił go Rincewind.
— Eee… Na tym właśnie polega problem, rozumiesz — odezwał się inny z kucharzy.
— Dlaczego?
Myślak otworzył oczy. Morze było spokojne, a w każdym razie spokojniejsze niż poprzednio. Nad sobą dostrzegał nawet plamy błękitu na niebie, choć nadal we wszystkie strony sunęły pasma chmur, jak gdyby każde dysponowało własnym wiatrem.
W ustach czuł taki posmak, jakby ssał cynową łyżkę.
Niektórzy magowie zdołali podnieść się na kolana. Dziekan zmarszczył czoło, zdjął kapelusz i wyjął ze środka małego kraba.
— To dobra łódź — wymamrotał.
Zielona łodyga masztu nadal stała, choć liść żagla był trochę postrzępiony. Mimo to łódź halsowała dzielnie pod wiatr, dmuchający od…
…lądu. Był jak czerwony mur, lśniący w świetle błyskawic.
Ridcully wstał niepewnie i wskazał go ręką.
— Już niedaleko! — oznajmił.
Dziekan zawarczał.
— Mam już dosyć tej nieznośnej uprzejmości! — rzekł. — Więc lepiej się zamknij, co?
— Dość tego. Jestem twoim nadrektorem, dziekanie — upomniał go Ridcully.
— Może o tym podyskutujemy? — zaproponował dziekan, a Myślak zauważył nieprzyjemny błysk w jego oczach.
— To nie jest odpowiednia chwila, dziekanie!
— Właściwie na jakiej podstawie nam rozkazujesz, Ridcully? Czego właściwie jesteś nadrektorem? Niewidoczny Uniwersytet jeszcze nawet nie istnieje! Powiedz mu, pierwszy prymusie!