Выбрать главу

— Hm… — odezwał się do wszechświata w ogólności. Oznaczało to: Zastanawiam się, czy naprawdę o tym pomyśleliśmy.

— Nie widzę przed nami żadnych skał! — zawołał dziekan.

— Opasan… — mruczał pierwszy prymus, jakby to słowo nie dawało mu spokoju. — To bardzo stanowcze określenie, prawda? I brzmi tak trochę po wojskowemu.

Myślakowi przyszło do głowy, że woda nie jest właściwie miękka. Jako chłopiec nigdy nie przepadał za sportem, ale pamiętał zabawy z innymi miejscowymi chłopakami. Uczestniczył we wszystkich, na przykład Wepchnij Mazgaja Stibbonsa w Pokrzywy albo Zwiąż Stibba i Idź do Domu na Herbatę. Zdarzyło się też nad niedużym jeziorkiem, że wrzucili go tam ze szczytu urwiska. To bolało.

Flotylla stopniowo dogoniła panią Whitlow, która chwyciła unoszące się na wodzie drzewo i popychała je ruchami nóg. Drzewo miało już całkiem licznych pasażerów: ptaki, jaszczurki i — nie wiadomo skąd przywleczonego — niedużego wielbłąda, który starał się ułożyć jakoś wśród gałęzi.

Fale były teraz wyższe. Słychać było niski, bezustanny grzmot zagłuszający szum deszczu.

— Ach, pani Whitlow — odezwał się pierwszy prymus. — Jakie ładne drzewo. Ma nawet liście, proszę…

— Przybyliśmy, by panią ratować — oznajmił dziekan wbrew widocznym faktom.

— Myślę, że dobrze by było, gdyby pani Whitlow złapała się nasienia — powiedział Myślak. — Naprawdę uważam, że to dobry pomysł. Obawiam się, że te fale mogą być… trochę duże.

— Opasujące — dodał ponuro pierwszy prymus.

Spojrzał ku plaży, ale nie było już jej przed nimi.

Była w dole. Leżała u stóp zielonego wzgórza. A wzgórze było zbudowane z wody. I z jakichś powodów ciągle rosło.

— Chwileczkę — powiedział Rincewind. — Dlaczego nie chcesz mi zdradzić, jak się nazywa? Zapewne wielu ludzi to wie. Przecież musieli umieścić jej nazwisko na afiszach i w ogóle. To tylko nazwisko. Nie rozumiem, na czym polega problem.

Kucharze popatrzyli po sobie. Wreszcie jeden z nich odchrząknął.

— Ona… się nazywa… donna Nellie… i Pupa.

— Ale jak nazwisko?

— Nazwisko to Pupa.

Rincewind bezgłośnie poruszył wargami.

— No tak — mruknął.

Kucharze pokiwali głowami.

— Charley wypił całe piwo? Jak myślicie? — spytał Rincewind, siadając ciężko przy stole.

— Może znaleźlibyśmy parę bananów, Ron — zaproponował inny kucharz.

Oczy Rincewindowi zaszły mgiełką, znów poruszył ustami.

— Mówiliście o tym Charleyowi? — zapytał po chwili.

— Tak. Zaraz potem się załamał.

Na zewnątrz zabrzmiał tupot biegnących stóp. Jeden z kucharzy wyjrzał przez okno.

— To tylko straż. Pewnie ścigają jakiegoś biedaka… Rincewind cofnął się trochę, żeby nie być zbyt wyraźnie widoczny zza okna.

Ron przestąpił z nogi na nogę.

— Kombinuję sobie, że gdybyśmy poszli do Ahmeda Próżniaka i poprosili, żeby otworzył sklep, moglibyśmy dostać trochę…

— Truskawek? — dokończył Rincewind.

Kucharze zadygotali. Charley chlipnął głośno.

— Całe życie na to czekał — powiedział kucharz. — Uważam, że to wściekle niesprawiedliwe. Pamiętacie, kiedy ta mała sopranistka odeszła, żeby wyjść za poganiacza? Cały tydzień chodził jak struty.

— Tak. Liza Delicja — przypomniał sobie Ron. — Trochę niepewna na niższych tonacjach, ale bardzo obiecująca.

— Naprawdę wiązał z nią duże nadzieje. Mówił, że do takiego nazwiska nawet rabarbar by pasował.

Charley zaskomlał.

— Myślę… — zaczął Rincewind, powoli i ostrożnie.

— Tak?

— Myślę, że znalazłem wyjście.

— Naprawdę? — Nawet Charley uniósł głowę.

— Wiecie, jak to jest. Ktoś z zewnątrz lepiej widzi całą sytuację… Weźmiemy brzoskwinie, bitą śmietanę, trochę lodów, jeśli potraficie je zrobić, może odrobinkę brandy… Pomyślmy…

— Wiórki kokosowe? — Charley wyprostował się na krześle.

— Pewnie, czemu nie.

— Ee… Może sos pomidorowy?

— Raczej nie.

— Lepiej się pospiesz, są już w połowie ostatniego aktu — ostrzegł Ron.

— Będzie dobrze — uspokoił go Rincewind. — Jak to szło… Podzielić brzoskwinie na połówki, ułożyć w salaterce z innymi rzeczami, potem polać brandy i volla.

— To jakiś zagraniczny dodatek? — zapytał Charley. — Bo chyba żadnego wollah nie mamy.

— W takim razie dolejcie drugie tyle brandy. I gotowe.

— No tak, ale jak to nazwiesz? — dopytywał się Ron.

— Właśnie do tego dochodzimy — odparł Rincewind. — Podaj mi salaterkę, Charley. — Podniósł ją do góry. — Panowie… oto przekazuję wam… Brzoskwiniową Nellie!

Rondel bulgotał na piecu. Poza tym uporczywym, cichym dźwiękiem i stłumionymi głosami operowymi panowała całkowita cisza.

— I co myślicie? — spytał zadowolony Rincewind.

— Brzmi… inaczej — stwierdził Charley. — To trzeba przyznać.

— Ale nie jest też łatwe do zapamiętania, nie? — zauważył Ron. — Świat jest pełen Nellie.

— Ale z drugiej strony czy wolałbyś, żeby cały świat zapamiętał alternatywę? Chciałbyś, żeby kojarzyli cię z Brzoskwiniową Pu…

Rozległ się skowyt i Charley znowu zalał się łzami.

— Kiedy tak to ująłeś, nazwa wcale nie brzmi źle — przyznał Ron. — Brzoskwiniowa Nellie… tak.

— Można użyć bananów — dodał Rincewind.

Ron poruszył ustami.

— Nie — uznał. — Trzymajmy się brzoskwiń.

Rincewind otrzepał szatę.

— Miło, że mogłem pomóc — zapewnił. — Powiedzcie, iloma drogami można się stąd wydostać?

— Dziś mamy pracowitą noc, bo jest Galah i wszystko — rzekł Ron. — Nie w moim guście, oczywiście, ale trzeba przyznać, że ściąga tu gości.

— Pewno. I jeszcze ta egzekucja rano — dodał Charley.

— Tę akurat planowałem opuścić — oświadczył Rincewind. — Gdybyście mogli tylko…

— Ja na przykład mam nadzieję, że uda mu się uciec — ciągnął Charley.

— Tutaj się z tobą zgadzam.

Ciężkie buty zatupały za drzwiami i ucichły. Rincewind słyszał przytłumione głosy.

— Mówią, że walczył z dwunastoma policjantami — powiedział Ron.

— Z trzema — sprostował Rincewind. — Było ich trzech. Tak słyszałem. Ktoś mi mówił. Nie dwunastu. Trzech.

— Och, musiało ich być więcej, o wiele więcej niż trzech na takiego zuchwałego strażnika buszu. Rinso, tak go nazywają.

— Słyszałem od takiego zioma, co przyjechał z Czyżeśpiwoszynióskol, że ten Rinso ostrzygł setkę owiec w pięć minut.

— Nie wierzę — stwierdził Rincewind.

— I mówią, że jest magiem, ale to nie może być prawda, bo takiego nigdy się nie przydybie na uczciwej pracy.

— No, szczerze mówiąc…

— Niby tak, ale koleś, który pracuje w więzieniu, opowiadał, że ma taką dziwną brązową maź, która daje ogromną siłę!

— To była zwykła zupa na piwie! — zawołał Rincewind. — To znaczy… tak słyszałem.

Ron zerknął na niego z ukosa.

— A ty trochę wyglądasz na maga.

Ktoś zastukał mocno do drzwi.