Выбрать главу

Rincewind spojrzał w głąb ulicy. Wozy i ludzie zasłaniali go, ale to nie potrwa długo.

— Ehm… Może mi pani pomóc? — zapytał. — Bo tego… Straż mnie ściga.

— Potrafią być bardzo natrętni.

— Nastąpiło drobne nieporozumienie co do owcy.

— Często się zdarza, koleś. — Zmierzyła Rincewinda wzrokiem. — Ale muszę powiedzieć, że nie wyglądasz na wiejskiego chłopaka.

— Ja? Robię się nerwowy, kiedy zobaczę źdźbło trawy, panienko.

Przyjrzała mu się uważnie.

— Chyba… jest pan tu od niedawna, panie…?

— Rincewind, proszę pani.

— Dobrze, niech pan wskakuje, panie Rincewind. Mam na imię Letycja.

Wyciągnęła dość dużą dłoń. Uścisnął ją, a potem, wspinając się na wóz, usiłował dyskretnie rozmasować sobie palce, by przywrócić obieg krwi.

Fioletowy wóz udekorowany był szerokimi pasami w kolorach różu i lawendy, i czymś, co wyglądało jak róże z papieru. Skrzynie, także okryte tkaniną, ustawiono pośrodku tak, by tworzyły rodzaj podwyższenia.

— I co pan myśli? — spytała Letycja. — Dziewczyny pracowały nad tym całe popo.

Kolorystyka była nazbyt kobieca jak na gust Rincewinda, ale wychowanie nakazywało mu uprzejmość. Skulił się na wozie jak najniżej.

— Bardzo ładne — ocenił. — Bardzo wesołe.

— Cieszę się, że się panu podoba.

Gdzieś z przodu zaczęła grać orkiestra. Nastąpiło poruszenie — ludzie wskakiwali na wozy i formowali korowód. Do fioletowego wozu wsiadły dwie kobiety, całe w cekinach i długich rękawiczkach. Wytrzeszczyły oczy na Rincewinda.

— Co je… — zaczęła jedna z nich.

— Darleen, musimy pogadać — rzuciła z przodu Letycja.

Rincewind przyglądał się, jak szepczą coś do siebie. Od czasu do czasu któraś unosiła głowę i przyglądała mu się dziwnie, jakby chciała się upewnić, że nadal tam jest.

Mają tu porządne, wielkie dziewczyny, pomyślał. Zastanowił się, skąd te panny biorą obuwie.

Rincewind nie znał się dobrze na kobietach. Sporą część swego życia, która nie minęła w przyspieszonym tempie, spędził w murach Niewidocznego Uniwersytetu, gdzie kobiety klasyfikowano ogólnie w tej samej kategorii co tapety albo instrumenty muzyczne — na swój sposób interesujące, bez wątpienia stanowiące niewielki, lecz ważny element cywilizacji… Ale jeśli się zastanowić, jednak nie kluczowy.

Przy rzadkich okazjach, gdy spędzał jakiś czas w bliskim towarzystwie kobiety, na ogół chciała wtedy uciąć mu głowę albo przekonać go do takich działań, które prawdopodobnie do ucinania skłoniłyby kogoś innego. Jeśli chodzi o kobiety, to nie był zdolny — tak można to określić — do precyzyjnego dostrojenia. Kilka zapomnianych instynktów podpowiadało mu, że coś tu jest nie w porządku, ale jakoś nie mógł odgadnąć co.

Ta, którą nazwano Darleen, przeszła przez wóz krokiem stanowczym i dość agresywnym. Rincewind z szacunkiem zdjął kapelusz.

— Robisz nas w surową krewetkę? — zapytała groźnie.

— Ja? Ależ skąd, panienko. Żadnych krewetek. Chciałbym tylko schować się tutaj, aż będziemy parę przecznic dalej, o nic więcej nie proszę…

— Wiesz, co tu się odbywa, nie?

— Tak, panienko. Karnawał. — Rincewind przełknął ślinę. — Nie ma zmartwienia. Wszyscy lubią się przebierać, prawda?

— Chcesz mi wmówić, że naprawdę uważasz… że my… Czemu tak się gapisz na moje włosy?

— Ehm… zastanawiałem się, jak udało się uzyskać taki połysk. Czy występujesz na scenie?

— Ruszamy, dziewczęta — zawołała z kozła Letycja. — Pamiętajcie: piękne uśmiechy. Zostaw go, Darleen, nie wiesz, gdzie był wcześniej.

Trzecia kobieta — do której obie zwracały się Neilette — przyglądała mu się z zaciekawieniem. Rincewind uznał, że jakoś do tamtych nie pasuje. Jej włosy, z pewnością nie bure, takie się jednak wydawały w porównaniu z fryzurami koleżanek. Nie miała dostatecznie ostrego makijażu. Krótko mówiąc, była jakby nie na swoim miejscu.

Po chwili jednak dostrzegł z przodu strażnika i rzucił się na podłogę wozu. Szczelina między deskami burty pozwalała mu obserwować — kiedy wóz skręcił na rogu — oczekujące tłumy.

Uczestniczył już w sporej liczbie karnawałowych parad, chociaż zwykle nie z własnego wyboru. Był nawet na Tłustej Porze Obiadowej w Genoi, powszechnie uważanej za największą na świecie. Niejasno przypominał sobie, że w jednym z karnawałowych wozów wisiał wtedy głową w dół, aby ukryć się przed prześladowcami, choć w tej chwili nie całkiem pamiętał, dlaczego go ścigali, a nigdy nie jest rozsądnie zatrzymywać się i pytać. Chociaż Rincewind zwiedził w życiu większą część Dysku, jednak większa część jego wspomnień taka właśnie była — mglista. Nie z powodu słabej pamięci, ale z powodu prędkości.

Ci tutaj wyglądali jak typowa publiczność. Prawdziwa parada karnawałowa powinna się odbywać dopiero wtedy, kiedy bary pracują już od dłuższego czasu. To zwiększa spontaniczność. Słyszał krzyki, gwizdy, śmiechy i wycia. Przed nimi ludzie dmuchali w rogi. Tancerze wirowali za szczeliną w burcie wozu.

Usiadł i naciągnął na głowę płachtę tafty. Takie wydarzenia zawsze zajmowały straż, gdyż ściągały kieszonkowców i tym podobnych. Zaczeka więc, aż dotrą do pustkowia, gdzie takie parady zawsze się kończą, i wymknie się dyskretnie.

Spojrzał na podłogę wozu.

Te damy rzeczywiście dbały o swoje obuwie. Miały setki par.

Setki butów, ustawionych równo i wystających spod stosu damskich sukni… Rincewind odwrócił głowę. Prawdopodobnie jest coś moralnie nagannego w patrzeniu na kobiece ubrania bez kobiet w środku.

Głowa jakby sama odwróciła mu się i znowu spojrzała na buty. Miał wrażenie, że kilka się poruszyło…

Butelka roztrzaskała się obok niego. Spadł grad odłamków szkła. Nad nim Darleen rzuciła słowo, jakiego nigdy by się nie spodziewał w ustach damy.

Ostrożnie uniósł głowę i następna butelka odbiła mu się od kapelusza.

— Jacyś huni chcą się zabawić — rzuciła Darleen przez zaciśnięte zęby. — Zawsze się znajdzie żartowniś… O, doprawdy?

— Może całusa, szefuniu? — Młody człowiek wskoczył na brzeg wozu, radośnie wymachując puszką piwa.

Rincewind widywał już w akcji prawdziwych twardzieli, ale żaden nie wyprowadził takiego ciosu jak Darleen. Zmrużyła oczy; zdawało się, że jej pięść zatoczyła pełny krąg i mniej więcej w połowie łuku w górę spotkała się ze szczęką intruza. Kiedy zniknął magowi z oczu, wciąż się wznosił.

— Popatrz tylko! — rzuciła gniewnie Darleen, machając Rincewindowi ręką. — Rozdarta! Te wieczorowe rękawiczki kosztują majątek! A to drań! — Puszka po piwie przefrunęła jej koło ucha. — Widziałeś, kto to rzucił? Widziałeś? Wiem, że to ty, facet! Wepchnę ci rękę do gardła i podciągnę spodnie!

Tłum zaryczał z satysfakcją i drwiną równocześnie. Rincewind dostrzegł hełmy strażników, wyraźnie kierujące się w ich stronę.

— Eee… — powiedział.

— Hej, to on! To Rinso, strażnik buszu! — zawołał ktoś, pokazując go palcem.

— To nie był busz, to była tylko owca!

Rincewind zastanowił się, kto to powiedział, i uświadomił sobie, że on sam. Nie miał gdzie uciekać. Strażnicy patrzyli na niego. I naprawdę nie miał gdzie uciekać. Ulice były zablokowane. Bliżej czoła parady wybuchła kolejna bójka. Nie widział żadnych bocznych zaułków, przyjaciół uciekiniera. A strażnicy z wyraźnymi kłopotami przebijali się przez tłum gapiów, bawiących się jak chyba nigdy w życiu. W górze błyszczał wielki symbol piwnego kangura.