Выбрать главу

A więc to już… Pora na Słynną Ostatnią Walkę.

— Co? — powiedział głośno. — Nigdy nie ma pory na Słynną Ostatnią Walkę.

Zwrócił się do Letycji.

— Chciałbym bardzo podziękować za to, że próbowałyście mi pomóc — rzekł. — To prawdziwa przyjemność spotkać w końcu prawdziwe damy.

Spojrzały po sobie.

— Cała przyjemność po naszej stronie — zapewniła go Letycja. — To miła odmiana, spotkać prawdziwego dżentelmena. Prawda, dziewczęta?

Darleen nogą w siatkowej pończosze kopnęła człowieka, który próbował wspiąć się na wóz. Butem na szpilce spowodowała to, na co brom w herbacie potrzebuje podobno kilku tygodni.

— Cholerna szczera prawda — przyznała.

Rincewind zeskoczył z wozu, wylądował na czyimś ramieniu i natychmiast przeskoczył na czyjąś głowę. To działało. Naprawdę działało, pod warunkiem że się nie zatrzymywał. Kilka dłoni usiłowało go złapać, kilka puszek poleciało w jego stronę, ale słyszał również częste okrzyki „Trzymaj się!” i „Tak się to robi!”.

Wreszcie dostrzegł zaułek. Zeskoczył z ostatniego pomocnego ramienia, zmienił przełożenie w nogach i dopiero wtedy odkrył, że zaułek ów najlepiej opisuje słowo „ślepy”. Najgorzej zaś: „zaułek, gdzie stoi trzech czy czterech strażników, którzy ukryli się tu, żeby zapalić”.

Rzucili mu spojrzenia znękanych policjantów, znane w każdym punkcie wszechświata, mówiące wyraźnie, że przeszkadzający w szybkim dymku natrętny intruz z całą pewnością jest czemuś winien.

I nagle na twarz sierżanta spłynęło zrozumienie.

— To on!

Na ulicy ludzie zaczęli krzyczeć i jęczeć. Nie były to wzmacniane piwem karnawałowe wołania — oni tam naprawdę cierpieli. W dodatku napierali tak mocno, że Rincewind nie mógł się cofnąć.

— Wszystko wytłumaczę — zapewnił, ledwie świadom narastającego gwaru. — No… większość. Niektóre kwestie na pewno. Kilka spraw. Słuchajcie, co do tej owcy…

Coś roziskrzonego przeleciało mu nad głową i wylądowało na bruku między nim a strażnikami. Wyglądało trochę jak stolik w wieczorowym kostiumie, i miało setki małych stóp.

A na nich buty na wysokich obcasach.

Rincewind zwinął się w kłębek i osłonił głowę rękami, próbując zatkać sobie uszy, póki nie ucichną hałasy.

Na samym brzegu morza woda pieniła się i zasysała piasek. Kiedy fala cofała się, opływała strzaskany pień. Niesiony przez drzewo ładunek krabów i pcheł piaskowych odczekał na właściwy moment i zsunął się ostrożnie, pędząc na ląd przed następną falą…

Deszcz bębnił o ziemię, spływając do morza miniaturowymi kanionami w piasku. Kraby przebiegały nad nimi jak tłum poszukiwaczy złota — spieszyły znaczyć swoje terytoria na nieskończonej dziewiczej plaży.

Podążały słoną linią przypływu wykreśloną pasmem wodorostów i muszli; wchodziły na siebie nawzajem w poszukiwaniu miejsca, gdzie krab może stanąć dumnie bokiem, rozpocząć nowe życie i jeść słodki piasek wolności.

Kilka z nich zbadało szary, przesiąknięty wodą spiczasty kapelusz, który leżał na piasku oplątany wodorostami. Po chwili przebiegły do bardziej obiecującej pryzmy przemoczonej tkaniny, oferującej jeszcze więcej ciekawych otworów i szczelin.

Jeden próbował nawet wejść Myślakowi do nosa, ale został wydmuchany z powrotem.

Myślak otworzył jedno oko. Kiedy poruszył głową, woda w uszach wydała dzwoniący odgłos.

Historia ostatnich kilku minut była dość skomplikowana. Pędził w rurze zielonej wody, jeśli coś takiego w ogóle może istnieć, i pamiętał kilka okresów, kiedy powietrze, woda i sam Myślak byli bardzo ciasno spleceni. Teraz czuł się tak, jakby ktoś bardzo precyzyjnie uderzył młotkiem w każdą część jego ciała.

— Złaź ze mnie!

Myślak uniósł rękę, wyjął z ucha innego kraba i uświadomił sobie, że zgubił okulary. Przetaczały się teraz pewnie po dnie morza i straszyły langusty. Czyli oto znalazł się tutaj, na obcym brzegu, gdzie będzie mógł wszystko zobaczyć bardzo wyraźnie, pod warunkiem że wszystko jest rozmazaną plamą.

— Czy tym razem umarłem?

To był głos dziekana, dochodzący z niewielkiej odległości.

— Nie, ciągle pan żyje, dziekanie — odparł Myślak.

— Niech to! Jest pan pewien, Stibbons?

Rozległy się kolejne stęknięcia, gdy stosy wyrzuconych przez morze odpadków okazywały się mieszaniną magów z wodorostami.

— Jesteśmy wszyscy? — spyta! Ridcully, usiłując wstać.

— Ja na pewno nie… — jęknął dziekan.

— Nie widzę… pani Whitlow — stwierdził Ridcully. — Ani kwestora.

Myślak usiadł.

— Tam jest… Ojej… No, tam jest kwestor…

Na morzu rosła potężna fala. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej. A kwestor był na samym jej szczycie.

— Kwestorze! — huknął Ridcully.

Daleka figurka stanęła na nasieniu i pomachała im ręką.

— On stoi — stwierdził Ridcully. — Czy on powinien na tym stawać? Nie powinien na tym stawać, prawda? Jestem pewny, że nie powinien stawać. Nie powinieneś stawać, kwestooorzeee!!! Jak…? To przecież nie powinno się dziać!

Fala zaczęła się łamać, ale kwestor ześlizgiwał się po niej, sunął po zboczu wielkiego, zielonego, mokrego wału jak człowiek na jednej narcie.

Ridcully spojrzał na pozostałych magów.

— On nie może tego robić, prawda? Przesuwa się po niej tam i z powrotem. To możliwe? Fala się załamuje, a on ślizga się swobodnie po… Och, nie…

Spieniony szczyt fali zamknął się nad pędzącym magiem.

— No to po wszystkim — westchnął Ridcully.

— Ehm… nie — zauważył Myślak.

Kwestor pojawił się znowu, dalej, jak strzała z łuku wyrzucony z zapadającego się wodnego tunelu. Fala załamała się nad nim i uderzyła o brzeg, jakby brzeg właśnie ją obraził.

Nasienie zmieniło kierunek, przepłynęło delikatnie po spływającej z plaży wodzie i z chrzęstem zahamowało na piasku.

Kwestor zszedł z niego.

— Hurra — powiedział. — Mam mokre stopy. Jaki ładny las. Pora na herbatkę.

Podniósł nasienie i wbił go czubkiem w piasek. A potem odszedł plażą.

— Jak on to zrobił? — pytał Ridcully. — Przecież jest zwariowany jak fretka! Świetny jako kwestor, oczywiście.

— Może brak równowagi umysłowej powoduje, iż nic nie zakłóca stabilności fizycznej — odparł ze znużeniem Myślak.

— Tak pan sądzi?

— Właściwie nie, nadrektorze. Powiedziałem tak, żeby coś powiedzieć.

Masował nogi, by przywrócić im czucie. Zaczął liczyć pod nosem.

— Czy jest tu cokolwiek do jedzenia? — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych.

— Cztery — powiedział Myślak.

— Słucham?

— Co? Ach, po prostu liczyłem coś sobie. Nie, proszę pana. W morzu są pewnie ryby i homary, ale ląd wygląda mi na całkiem pusty.

Rzeczywiście wyglądał. Czerwonawe piaski ciągnęły się wśród szarawej mżawki aż do niebieskawych gór. Jedynym elementem zielonkawym była twarz dziekana… i pędy — wyrastające nagle z sufingowego nasienia kwestora. Liście rozwijały się w deszczu, maleńkie kwiatki otwierały z cichymi puknięciami.

— No to przynajmniej będziemy mieli nową łódź — ucieszył się pierwszy prymus.

— Wątpię, proszę pana — odparł Myślak. — Bóg nie radził sobie dobrze z hodowlą czegokolwiek.

Rzeczywiście, nabrzmiewający owoc nie był szczególnie łodziokształtny.

— Wiecie — rzekł Ridcully — nadal uważam, że pomogłoby, gdybyśmy uznali to wszystko za cenną sposobność.