— Naprawdę? — odparł nadrektor z niebezpieczną serdecznością.
— Nie chciałem nikogo urazić — zapewnił pospiesznie Rincewind. — Jestem pewien, że to mimo wszystko bardzo dobry uniwersytet. Nie taki prawdziwy, naturalnie, ale i tak zaskakująco dobry, biorąc pod uwagę okoliczności.
— A czego mu brakuje?
— No… Wasza wieża jest raczej z tych mniejszych, prawda? Znaczy, nawet w porównaniu z budynkami dookoła. Nie znaczy to…
— Myślę, że powinniśmy pokazać panu Nudziarzowi naszą wieżę — stwierdził nadrektor. — Mam wrażenie, że nie traktuje nas poważnie.
— Widziałem ją…
— Ze szczytu?
— Nie, ze szczytu raczej nie…
— Nie mamy na to czasu, nadrektorze — zauważył niski mag. — Odeślijmy tego spryciarza z powrotem do piekła i poszukajmy czegoś lepszego.
— Przepraszam bardzo — oburzył się Rincewind. — Mówiąc „piekło”, macie na myśli takie gorące i czerwone miejsce?
— Tak!
— Doprawdy? A jak Iksjanin poznaje, że się tam znalazł? Piwo jest cieplejsze?
— Dość tych kłótni! Pojawił się bardzo szybko, kiedy zaczęliśmy przywołanie, więc jest tym, którego nam trzeba — uciął nadrektor. — Chodźmy, Nudziarzu. To zajmie tylko chwilę.
Myślak pokręcił głową i podszedł do ogniska. Pani Whitlow siedziała skromnie na kamieniu. Przed nią, tak blisko ognia, jak to tylko możliwe, leżał bibliotekarz. Wciąż był bardzo mały. Pewnie jego gruczoł temporalny potrzebuje więcej czasu, żeby się zorientować, uznał Myślak.
— Co dżentelmeni porabiają? — spytała pani Whitlow.
Musiała podnieść głos, by dał się usłyszeć w gwarze kłótni. Jednak pani Whitlow była osobą, która i tak spytałaby: „Czyżby jakieś kłopoty?”, gdyby nawet zobaczyła magów na trawniku ciskających ognistymi kulami w potwory z Piekielnych Wymiarów. Lubiła, kiedy się jej o takich sprawach mówiło.
— Znaleźli człowieka, który maluje najbardziej żywo wyglądające obrazki, jakie w życiu widziałem — odparł Myślak. — Więc teraz próbują uczyć go Sztuki. Jako komitet.
— Dżentelmeni zawsze okazują zainteresowanie — stwierdziła pani Whitlow.
— Zawsze się wtrącają — mruknął Myślak. — Nie wiem, co takiego jest w magach, ale nie potrafią zwyczajnie patrzyć. W tej chwili dyskutują, jak narysować kaczkę, ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby kaczka miała cztery nogi. Uczciwie, pani Whitlow, są jak małe kociaki w szopie, gdzie się drze pierze… Co to?
Bibliotekarz wysypał leżącą przy ogniu skórzaną torbę i na sposób wszystkich młodych ssaków sprawdzał smak zawartości.
Podniósł płaski, wygięty kawał drewna pomalowany w linie o wielu kolorach — więcej barwników, niż starzec używał do malowania… Myślak zastanowił się dlaczego. Bibliotekarz sprawdził jadalność, optymistycznie uderzył drewnem o ziemię, po czym je odrzucił. Potem wyjął płaski drewniany owal na sznurku i spróbował ugryźć sznurek.
— Czy to jojo? — zainteresowała się pani Whitlow.
— Kiedy byłem mały, nazywaliśmy je bullroarerami — wyjaśnił Myślak. — Trzeba zakręcić nim nad głową, to wydaje taki zabawny dźwięk.
Odruchowo machnął ręką w powietrzu.
— Iik?
— Och, czy nie jest słodki? Próbuje robić to co pan.
Bibliotekarz usiłował pokręcić sznurkiem, oplątał go wokół twarzy i uderzył się w tył głowy.
— Oj, biedactwo! Proszę zdjąć to z niego, panie Stibbons, bardzo proszę!
Bibliotekarz odsłaniał drobne ząbki, kiedy Myślak odwijał sznurek.
— Mam nadzieję, że szybko urośnie — mruczał mag pod nosem. — Inaczej cała biblioteka będzie pełna kartonowych książeczek o puszystych króliczkach…
Wieża naprawdę była niska. Podstawę zbudowano z kamienia, ale mniej więcej w połowie budowniczowie mieli już dość i przeszli na pordzewiałe arkusze blachy, przybite do drewnianego rusztowania. W górę prowadziła jedna rozchwiana drabina.
— Imponująca — burknął Rincewind.
— Z góry widok jest lepszy. Proszę wchodzić.
Drabina trzęsła się trochę pod ciężarem Rincewinda, dopóki nie podciągnął się na deski; leżał tam i oddychał ciężko. To pewnie piwo, myślał; jedna krótka drabina nie powinna mnie tak zmęczyć.
— Rześkie powietrze tutaj na górze, nie? — Nadrektor stanął na krawędzi i skinął ręką w stronę miasta.
— Och, na pewno — zgodził się Rincewind i podszedł do blanków falistych. — Cóż, myślę sobie, że widać stąd aż do samej zie… Aaargh!
Nadrektor złapał go za szatę i odciągnął.
— To… to jest… — jąkał się Rincewind.
— Chcesz wrócić na dół?
Rincewind rzucił magowi gniewne spojrzenie i ostrożnie wycofał się do drabiny. Spojrzał w dół, gotów natychmiast cofnąć głowę, i starannie policzył szczeble. Potem bardzo powoli wrócił do parapetu i zaryzykował spojrzenie poza krawędź.
W dole zobaczył ognisty punkcik płonącego browaru. Zobaczył Rospyepsh i jego port…
Uniósł wzrok.
Zobaczył czerwoną pustynię połyskującą w księżycowym świetle.
— Jak tu wysoko? — zapytał.
— Z zewnątrz? Sądzimy, że około pół mili — wyjaśnił nadrektor.
— A od wewnątrz?
— Sam wchodziłeś. Dwa piętra.
— Chcesz mi wmówić, że macie wieżę wyższą od góry niż od dołu?
— Niezłe, co? — Nadrektor uśmiechnął się z dumą.
— To… bardzo pomysłowe — uznał Rincewind.
— Jesteśmy pomysłową krainą.
— Rincewind!
Głos dobiegł z dołu. Rincewind ostrożnie spojrzał wzdłuż drabiny. Na dole stał któryś z magów.
— Słucham?
— Nie ty — rzucił gniewnie mag. — Potrzebuję nadrektora!
— To ja jestem Rincewind! — oznajmił Rincewind.
Nadrektor stuknął go w ramię.
— Ciekawy zbieg okoliczności — powiedział. — Ja też.
Myślak bardzo ostrożnie oddał bullroarera małemu bibliotekarzowi.
— Proszę, możesz go wziąć — powiedział. — Daję ci go, a w zamian może zechcesz zabrać swoje zęby z mojej nogi. Z drugiej strony skały dobiegł głos rozsądku.
— Nie warto się kłócić, panowie. Głosujmy. Kto uważa, że kaczka ma stopy z błoną pławną, niech podniesie rękę…
Bibliotekarz jeszcze kilka razy zakręcił nową zabawką.
— Chyba nie jest za dobra — stwierdził Myślak. — Prawie żadnego dźwięku… Ojej, jak długo jeszcze oni tak będą?
…wzum…
— Iik!
— Tak, tak, bardzo ładnie…
…wzum… wzum… wzUUMMMMM…
Myślak uniósł głowę, kiedy żółte światło rozlało się po równinie.
Nad nimi otwierał się krąg błękitnego nieba. Deszcz ustawał.
— Iik?
Myślakowi dopiero teraz przyszło do głowy, że to ciekawe — co właściwie robi ten mały staruszek malujący obrazki na nagiej pustyni całkiem nowego kontynentu…
A potem zapadła ciemność.
Starzec uśmiechnął się z czymś zbliżonym do satysfakcji i odwrócił od obrazka, który właśnie skończył. Było na nim wiele spiczastych kapeluszy. Po chwili obrazek wniknął prosto w skałę.
Był szczęśliwy jak rzadko kiedy. Zdążył namalować wszystkie pająki i parę pałąkowatych oposów, zanim odkrył, czego brakuje.
Nie dowiedział się nawet o bardzo dziwnym i nieszczęśliwym kaczodziobym stworzeniu, które cicho zsunęło się do pobliskiej rzeki.
— Musisz być przynajmniej jakimś kuzynem — stwierdził nadrektor. — To nie jest często spotykane nazwisko. Weź jeszcze piwo.