— Och, zwykłe całkiem mi wystarczą. Bez przesady.
— Biedaczysko — westchnął Bill i pogrzebał w garści monet.
W piwnicach rzeczywiście było ciemno, ale przez klapę wpadało dość światła, by Rincewind zauważył w mroku potężne rury. Najwyraźniej już po zamknięciu browaru, ale zanim jeszcze ktoś pomyślał o zabezpieczeniu wszystkich wejść, piwnice były wykorzystywane przez młodych ludzi, jak zwykle takie miejsca, przydatne kiedy mieszka się z rodzicami, dom jest za mały, a nikt jakoś nie wziął się do wynajdywania samochodu.
Krótko mówiąc, na ścianach były napisy. Rincewind zdołał odczytać starannie wykaligrafowaną inskrypcję, informującą potomność, na przykład, że „B. Smoth jest pozza”. Co prawda nie miał pojęcia, co oznacza słowo „pozza”, był jednak całkiem pewien, że B. Smoth nie chciałby być tak nazywany. Zadziwiające, jak slang potrafi emanować swoim znaczeniem nawet w innym języku.
Coś za nim huknęło głośno — to Bagaż wylądował na kamiennej podłodze.
— Mój stary koleś Kuferka — stwierdził Rincewind. — Nie ma zmartwienia.
Na dół zjechała drabina i po chwili ostrożnie zeszli po niej magowie. Czubek laski nadrektora Rincewinda jarzył się światłem.
— Odkryłeś coś?
— Niby tak. Że nie podałbym ręki nikomu, kto się nazywa B. Smoth.
— Och, dziekan nie jest takim złym facetem, kiedy się go lepiej pozna… Co się dzieje?
Rincewind wskazał drugi koniec pomieszczenia. Tam, na drzwiach, ktoś wyrysował grupę spiczastych kapeluszy w czerwieni. Lśniły lekko w świetle laski.
— Niech mnie… Krew! — szepnął Rincewind.
Jego kuzyn przesunął po nich palcem.
— To ochra — stwierdził. — Glina.
Drzwi prowadziły do kolejnej piwnicy. Stało tam kilka pustych beczek, kilka połamanych skrzynek i nic więcej prócz stęchłej ciemności.
Wzbudzony ich przejściem kurz uniósł się nad podłogą w serii maleńkich odwróconych wirów. Znowu spiczaste kapelusze…
— Hm… Lite ściany dookoła — zauważył Bill. — Może wybierz jakiś kierunek, koleś.
Rincewind łyknął piwa, zamknął oczy i wyciągnął przed siebie rękę.
— Tam.
Bagaż ruszył naprzód i uderzył o ścianę cegieł. Posypały się, odsłaniając mroczną przestrzeń.
Rincewind wsunął głowę do otworu. Budowniczowie browaru starali się tylko oddzielić ścianą i wyrównać część jaskini. Powietrze za otworem sugerowało, że jest całkiem spora.
Neilette i magowie przecisnęli się za nim.
— Jestem pewien, że nic tu nie było, kiedy budowano ten browar! — oświadczyła Neilette.
— Duża jest — zauważył dziekan. — Jak powstała?
— Woda — odparł Rincewind.
— Co? Woda robi takie wielkie dziury w skale?
— Tak. Nie pytajcie, w jaki sposób… Co to było?
— Co?
— Słyszeliście coś?
— Powiedziałeś: „Co to było”.
Rincewind westchnął. Chłodne powietrze go trzeźwiło.
— Jesteście prawdziwymi magami, co? — rzekł. — Prawdziwymi, uczciwymi magami. Nosicie kapelusze, które mają więcej rond niż szpiców, cały uniwersytet jest zbudowany z blachy, macie malutką wieżę, która, co muszę przyznać, na bogów, jest o wiele wyższa na zewnątrz… Ale jesteście magami, więc czy możecie się teraz zamknąć?
W ciszy, jaka zapadła, zabrzmiało bardzo ciche „plik!”.
Rincewind wytężył wzrok, spoglądając w głąb jaskini. Światło z lasek czyniło ją groźniejszą — rzucało cienie. Ciemność to po prostu ciemność, ale w cieniu może się ukrywać wszystko.
— Te jaskinie musiały już być zbadane — powiedział.
Był to raczej wyraz nadziei niż stwierdzenie. Historia w tym miejscu była czymś dość elastycznym.
— Nigdy o nich nie słyszałem — zapewnił dziekan.
— Patrzcie, znowu szpice — odezwał się Bill, gdy ruszyli dalej.
— To tylko stalaktyty i stalagmity — wyjaśnił Rincewind. — Nie wiem, jak to działa, ale woda sobie zwyczajnie kapie na coś i zostawia trochę czegoś. Zajmuje to tysiące lat. Całkiem zwykłe zjawisko.
— Czy to ta sama woda, która unosi się na niebie i wydłubuje wielkie groty w ziemi? — spytał dziekan.
— No… tak… najwyraźniej…
— To mamy szczęście, że u nas jest tylko taka do picia albo do mycia.
— Była — poprawił go Rincewind.
Za nimi rozległ się tupot i podbiegł jeden z młodszych magów, niosąc przykryty talerz.
— Wziąłem ostatni! — zawołał. — Dostałem taki dla smakoszy!
Uniósł pokrywkę. Rincewind spojrzał i przełknął ślinę.
— Oj…
— Co takiego?
— Macie jeszcze trochę tego piwa? Chyba tracę… koncentrację…
Jego kuzyn zerwał kapsel z puszki podkopnika.
— Cartwright, przykryj ten pasztecik, żeby nie wystygł. Rincewindzie, ty się napij.
Patrzyli, jak opróżnia puszkę.
— No dobra, koleś — rzekł nadrektor. — Co teraz powiesz na śliczny pasztecik w talerzu rozgniecionego zielonego groszku, oblany sosem pomidorowym?
Przyjrzał się, jak twarz Rincewinda zmienia kolory, i pokiwał głową.
— Potrzebujesz jeszcze jednej puszki.
Patrzyli, jak pije.
— Dobrze — odezwał się nadrektor po chwili. — Co powiesz, Rincewindzie, na smaczny pływający pasztecik od Uczciwego Interesu, co? Pasztecik z mięsem w groszkowej zupie i sos pomidorowy?
Twarz Rincewinda drgnęła — to bursztynowe błogosławieństwa wyłączały podstawowe obwody zabezpieczeń.
— Brzmi… nieźle — powiedział. — Może trochę wiórków kokosowych na wierzch?
Magowie odetchnęli.
— Czyli teraz wiemy — stwierdził nadrektor Rincewind. — Powinieneś być akurat tak pijany, żeby paszteciki Dibblera uznawać za smaczne, ale nie aż tak, by spowodowało to trwałe uszkodzenia mózgu.
— Pozostaje nam dość wąski margines — zauważył dziekan. Bill spojrzał na sklepienie, gdzie cienie tańczyły wśród stalaktytów, chyba że to były stalagmity.
— Przecież ta jaskinia jest bezpośrednio pod miastem — powiedział. — Jak to się stało, że nikt jej nie odkrył?
— Dobre pytanie — przyznał dziekan. — Ludzie, którzy budowali te piwnice, musieli ją przecież widzieć.
Rincewind usiłował myśleć.
— Szyli wtedy jej tu nie było…
— Mówiłeś, że te stalacośtam potrzebują tysięcy lat…
— Bo pewnie ich nie było w zeszłym miesiąsu, ale teraz ssą od tysięsy lat. — Rincewind czknął. — Jak ta wasza wieża — dodał. — Wyższa od zzewnątrz…
— Że jak?
— Bo to pewnie tylko tutaj działa — tłumaczył Rincewind. — Im więcej macie geografii, tym mniej historii. Zauważylisie? Więcej przesszeni, mniej szasu. Założę się, że wysstarszyła sekunda albo dwie, żeby to miejsse było tu od tysięsy lat. Krócej na zewnąsz. To ma sens.
— Chyba nie wypiłem dość piwa, żeby to zrozumieć — uznał dziekan.
Coś szturchnęło go od tyłu w nogi. Spojrzał w dół i zobaczył Bagaż. Był to jeden z jego zwyczajów: podkradać się blisko do ludzi, żeby — kiedy popatrzą w dół — czuli się poważnie niedostopowani.
— Albo to — dokończył dziekan.
Magowie przycichli nieco, a Rincewind prowadził ich coraz dalej. On sam nie był pewien, kto prowadzi jego. Mimo to — nie ma zmartwienia.
Wbrew zwykłym procedurom zaczęło się robić jaśniej. Trzeba pamiętać, że liczne kolonie fosforyzujących grzybów albo opalizujących kryształów w głębokich jaskiniach, gdzie nieprzezorny i pozbawiony pochodni bohater musi widzieć, są jedną z najbardziej oczywistych interwencji przyczynowości narracyjnej do świata fizycznego. W tym przypadku jednak skały jarzyły się nie dzięki tajemniczemu wewnętrznemu blaskowi, ale tak jakby zwyczajnie świeciło na nie wschodzące słońce.