Na ludzki mózg oddziałują również inne imperatywy. Jeden z nich mówi: Im większa przestrzeń, tym cichszy głos — czyli jest naturalna skłonność do mówienia bardzo, bardzo cicho, kiedy wchodzi się do czegoś bardzo, bardzo wielkiego. Kiedy więc nadrektor Rincewind wkroczył do ogromnej jaskini, odezwał się szeptem.
— Ślag, ależ to wielkie…
Dziekan jednak krzyknął:
— Hej hoo!
Zawsze znajdzie się jeden taki.
W tej jaskini także wisiały gęsto stalaktyty, a w samym środku jeden z nich, prawdziwie gigantyczny, stykał się niemal ze swym lustrzanym stalagmitem. Powietrze było gorące, aż brakowało tchu.
— To się nie zgadza… — powiedział Rincewind.
Plink!
W końcu zauważyli źródło tego dźwięku. Wąziutka strużka ściekała z boku stalaktytu i tworzyła krople, które spadały kilka stóp w dół, na stalagmit.
Kolejna kropla uformowała się, gdy patrzyli, i zawisła…
Jeden z magów wspiął się po suchym zboczu i przyjrzał się jej.
— Nie rusza się — oznajmił. — Strużka wysycha. Myślę, że… wyparowuje.
Nadrektor zwrócił się do Rincewinda.
— I co? Szliśmy za tobą aż tutaj, koleś. Co teraz?
— Myślę, że wypiłbym jeszcze jedno…
— Nic już nie zostało, koleś…
Rincewind rozejrzał się zdesperowany, po czym popatrzył na ogromną, półprzejrzystą masę wapienia przed sobą. Była stanowczo spiczasta. I znajdowała się w samym środku jaskini. Była w niej jakaś… nieuchronność.
Dziwne właściwie, że coś takiego uformowało się akurat tutaj, na dole, lśniące jak perła w muszli…
Ziemia znowu zadrżała. Na górze ludzie zaczynają już pewnie odczuwać pragnienie i przeklinają wiatraki, jak tylko Iksjanie potrafią. Woda zniknęła i to bardzo niedobrze, ale kiedy skończy się piwo, ludzie naprawdę się zirytują…
Magowie czekali, aż coś zrobi…
No dobrze, zacznijmy od skały. Co właściwie wiedział o skałach i jaskiniach w tej okolicy?
W takich chwilach odczuwał dziwną swobodę. Cokolwiek zrobi, i tak będzie miał kłopoty — więc równie dobrze może spróbować.
— Potrzebuję trochę farby — oświadczył.
— Do czego?
— Do tego, do czego mi jest potrzebna.
— Jest tu taki młody Salid — przypomniał sobie dziekan. — Trochę udaje artystę. Chodźmy, wywalimy mu drzwi kopniakami.
— I przynieście jeszcze piwa! — zawołał za nimi Rincewind.
Neilette klepnęła go w ramię.
— Chcesz tu rzucać jakieś czary? — spytała.
— Nie wiem, czy tutaj liczy się to jako czar — odparł Rincewind. — Jeśli się nie uda, lepiej się cofnij.
— To znaczy, że może być niebezpiecznie?
— Nie, to znaczy, że ja mogę zacząć biegać, nie patrząc pod nogi. Ale… ta skała jest ciepła. Zauważyłaś?
Dotknęła kamienia.
— Rozumiem, o co ci chodzi…
— Tak sobie pomyślałem… Przypuśćmy, że w kraju znalazł się ktoś, kto tu być nie powinien. Co by wtedy się stało?
— Straż by go złapała. Tak myślę.
— Nie, nie chodzi o to, co zrobią ludzie. Co by zrobiła kraina? Chyba muszę się jeszcze napić piwa, żeby to miało więcej sensu.
— Już jesteśmy! — Magowie podbiegli szybko. — Nie znaleźliśmy wiele, ale jest trochę wapna do bielenia, trochę czerwonej farby i puszka czegoś, co może być czarną farbą, a może być olejem smołowym. Ale prawie nic, jeśli idzie o pędzle.
Rincewind wybrał jeden, który wyglądał, jakby był używany do bielenia bardzo szorstkiej ściany, a potem do czyszczenia zębów jakiegoś dużego stworzenia, może krokodyla.
Nigdy nie był dobry z malarstwa, co w wielu systemach edukacyjnych jest osiągnięciem trudnym. Podstawowe umiejętności malarskie oraz znajomość kaligrafii okultystycznej to elementy wczesnych etapów nauki magów. Jednakże w palcach Rincewinda kreda pękała, a ołówki się łamały. Prawdopodobnie wynikało to z jego głębokiej nieufności do umieszczania rzeczy na papierze, skoro całkiem dobrze radziły sobie tam, gdzie były wcześniej.
Neilette podała mu puszkę podkopnika. Rincewind pociągnął solidny łyk i zanurzył pędzel w czymś, co mogło być czarną farbą. Potem namalował na skale kilka odwróconych V i kilka kółek pod nimi, każde z trzema kropkami w trójkącie i przyjaznym łukiem niżej.
Znów łyknął piwa i zobaczył, co robi niewłaściwie. Nie warto starać się o wierny obraz życia; musiał spróbować impresji.
Z rozmachem chlapał farbą na kamień, nucąc coś pod nosem.
— Ktoś już odgadł, co to będzie? — rzucił przez ramię.
— Jak dla mnie trochę to zbyt nowoczesne — stwierdził dziekan.
Ale Rincewind wpadł już w rytm. Każdy dureń potrafiłby skopiować to, co widzi — no, może z wyjątkiem Rincewinda. Ale oczywiście cała trudność polega na tym, że trzeba namalować obraz, który się porusza, który zdecydowanie wyraża to, co…
W każdym razie zdecydowanie wyraża. Trzeba podążać tam, gdzie prowadzi farba i kolor.
— A wiesz — odezwała się Neilette — kiedy tak światło pada na skałę i w ogóle… To mogłaby być grupa magów…
Rincewind przymknął oczy. Może rzeczywiście to tylko poruszające się cienie, ale musiał przyznać, że całkiem dobrze mu się udało. Dodał jeszcze trochę farby.
— Wygląda prawie, jakby wychodzili z tej skały — powiedział ktoś za jego plecami, ale głos był przytłumiony.
Czuł się, jakby spadał w przepaść. Doznawał już takiego wrażenia, ale zwykle wtedy, kiedy spadał w przepaść. Ściany były rozmazane, jak gdyby przesuwały się obok z ogromną prędkością. Ziemia drżała.
— Poruszamy się? — zapytał.
— Tak się wydaje, nie? — odparł nadrektor Rincewind. — Ale stoimy nieruchomo.
— Ruszamy się, stojąc nieruchomo… — Rincewind zachichotał. — To niezłe! — Z satysfakcją spojrzał na puszkę. — Wiecie, nie dam rady wypić więcej niż kufel czy dwa tego piwa, co je mamy w domu, ale to tutaj jest jak lemoniada! Ma ktoś może pasztecika…
Głośno, jak burza z piorunami pod łóżkiem, ale delikatnie jak zderzenie dwóch sufletów, wpadły na siebie przeszłość i teraźniejszość.
Zawierały bardzo wiele osób.
— Co to takiego?
— Dziekanie!
— Tak?
— Ty nie jesteś dziekanem!
— Jak śmiesz tak mówić! A ty kim jesteś?
— Uuk!
— Niech to ślag, tutaj jest jakiś małpiszon!
— Nie! Nie! To nie ja powiedziałem! To on!
— Nadrektorze?
— Słucham?
— Słucham?
— Co? Ilu was tu jest?
Ciemność wypełniła się głęboką purpurą z odcieniem fioletu.
— Czy możecie zamknąć się wszyscy i mnie posłuchać?!
Ku zdumieniu Rincewinda, tak właśnie zrobili.
— Patrzcie, ściany się zbliżają! To miejsce próbuje nie istnieć!
I spełniwszy swój obowiązek wobec społeczności, odwrócił się i rzucił do ucieczki po szarpanej wstrząsami skale.
Po kilku sekundach wyprzedził go Bagaż, co zawsze stanowiło zły znak.
Słyszał za sobą głosy. Magom trudno przychodzi akceptacja terminu „bezpośrednie zagrożenie”. Wolą raczej takie, o które można się kłócić. Ale w zniżającym się szybko stropie jest coś takiego, co dociera do świadomości nawet najbardziej kłótliwych osobników.
— Uratuję panią, pani Whitlow!