Выбрать главу

— O… Bardzo dziękuję. Kiedy przyjdzie czas zakończyć życie, z pewnością zwrócę się przede wszystkim do Śmierci!

Śmierć zaczął się rozpływać w powietrzu.

— Co za bezczelność, tak tu przychodzić! Jeszcze nie zginęliśmy! — wrzasnął Rincewind w stronę płonącego nieba. — Dużo jeszcze da się zrobić! Gdybyśmy mogli dostać się do Osi, można by odłupać wielką górę lodową i doholować ją tutaj, a wtedy mielibyśmy mnóstwo wody… gdybyśmy tylko dostali się do Osi. Póki nadziei, póty życia, zapamiętaj sobie! Wymyślę coś! Musi być jakiś sposób, żeby zaczęło padać!

Śmierć zniknął.

Rincewind groźnie zakręcił bullroarerem.

— I lepiej tu nie wracaj!

— Uuk!

Bibliotekarz chwycił Rincewinda za ramię i powąchał powietrze.

Rincewind także poczuł ten zapach.

Posługiwał się językiem stosunkowo prymitywnym i nie było w nim określenia na „zapach, jaki unosi się po deszczu” — innego niż „zapach, jaki unosi się po deszczu”. Ktokolwiek próbowałby taki zapach opisać, musiałby plątać się wśród takich słów jak wilgoć, upał, para, a przy towarzyszącym wietrze — podmuchy.

Mimo to rzeczywiście rozszedł się zapach, jaki unosi się po deszczu. W tej rozpalonej krainie był niczym kruchy klejnot.

Rincewind jeszcze raz zakręcił kawałkiem drewna. Czyniło hałas zupełnie nieproporcjonalny do poruszeń. I znowu pojawił się ten zapach.

Obejrzał drewienko. Był to zwykły gładki owal, bez żadnych znaków.

Chwycił mocno koniec sznurka i na próbę zakręcił nim jeszcze kilka razy.

— Zauważyłeś, że kiedy tak robiłem… — zaczął.

Nie mógł przestać. Nie potrafił opuścić ręki.

— Eee… On chyba chce, żeby nim kręcić — stwierdził.

— Uuk!

— Myślisz, że powinienem?

— Uuk!

— Bardzo mi pomogłeś. Ooo…

Bibliotekarz padł na deski.

Rincewind kręcił bullroarerem. Nie widział już drewienka, gdyż sznurek z każdym obrotem stawał się dłuższy. Rozmazana plama sunęła w powietrzu dookoła wieży, coraz dalej i dalej…

Rozlegał się niski dźwięk przeciągniętej struny.

Kiedy bullroarer był już daleko nad miastem, eksplodował z trzaskiem gromu. Ale coś nadal kręciło się na końcu sznurka, jakby ściśnięty srebrny obłok; wyrzucał za sobą ślad białych cząstek tworzących rozszerzającą się coraz bardziej spiralę.

Bibliotekarz leżał na podłodze i osłaniał głowę rękami.

Powietrze huczało wzdłuż ścian wieży, niosąc pył, wiatr, żar i papużki. Szata Rincewinda trzepotała mu w okolicach brody.

Nie do pomyślenia było, że mógłby puścić sznurek. Chyba nawet by nie zdołał, dopóki to coś samo nie zechce.

Przejrzysta teraz jak dym, spirala rozpłynęła się w falującym od żaru powietrzu.

(…i dalej, ponad czerwoną pustynią i obojętnymi kangurami, a kiedy jej ogon przesunął się nad brzegiem i wpadł na ścianę sztormów, walczące szkwały złączyły się łagodnie… chmury przerwały swe stateczne wirowanie wokół ostatniego kontynentu, zawrzały w chaosie burzowych kłębów, odwróciły kierunek i zaczęły sunąć do wnętrza…).

Sznurek wyrwał się z dłoni Rincewinda, kalecząc mu palce. Bullroarer poleciał daleko i Rincewind nie widział jego upadku.

Może dlatego że wciąż się kręcił, ale w końcu grawitacja przezwyciężyła rozpęd i runął jak długi.

— Chyba stopy mi się palą — wykrztusił.

Martwy żar zawisł nad ziemią niby całun.

Hodowca Clancy bardzo dokładnie wytarł pot z czoła i wykręcił szmatę do pustej puszki po dżemie. Sądząc po tym, co się działo, wkrótce będzie z tego zadowolony. Potem, ostrożnie trzymając puszkę, zszedł po drabinie z wiatraka.

— Odwiert jest w porządku, szefie, po prostu nie ma tej pieprzonej wody — oznajmił.

Wyrzut pokręcił głową.

— Patrz tylko na konie — powiedział. — Patrz, jak się kładą… To niedobrze. To jest to, Clancy. Przeżyliśmy tu dobre i złe chwile, ale te są gorsze jeszcze o połowę. Równie dobrze możemy poderżnąć im te biedne pieprzone gardła, żeby nie zmarnować mięsa…

Podmuch wiatru zerwał mu kapelusz i smagnął zapachem więdnące krzewy akacji. Koń uniósł łeb.

Chmury pędziły po niebie, wrzały i przewalały się jedna przez drugą jak fale przy brzegu, tak czarne, że w samym środku aż niebieskie, często rozświetlane błyskami.

— Co to jest, u demona? — zdziwił się Clancy.

Koń wstał chwiejnie i potykając się, ruszył do zardzewiałego koryta pod wiatrakiem.

Pod chmurami sunące nad ziemią powietrze połyskiwało srebrzyście.

Coś uderzyło Wyrzuta w głowę.

Spojrzał na ziemię. Coś zrobiło „plask!” obok jego buta, pozostawiając w pyle maleńki krater.

— To jest woda, Clancy — oświadczył. — Piekielna woda spada z piekielnego nieba!

Patrzyli na siebie nawzajem z otwartymi ustami, aż uderzyła burza, zwierzęta się poruszyły, a czerwony kurz zmienił się w błoto, które zachlapało ich obu do pasa.

To nie był zwyczajny deszcz. To była Wilgoć.

Jak mówił później Clancy, drugą najlepszą piekielną rzeczą, jaka się tego dnia przytrafiła, to że byli blisko wzgórz.

A najlepsza piekielna rzecz, to że dzięki tym wszystkim korkom, udało im się potem znaleźć te piekielne kapelusze.

Odbyła się burzliwa debata, czy z powodu suszy odwołać tegoroczne regaty w Czyżeśpiwoszynióskol. Ale były tradycją. Wielu ludzi przyjeżdżało do miasteczka z ich powodu. Poza tym organizatorzy dyskutowali o tym długo i namiętnie w barze hotelu Sielanka i doszli do wniosku, że nie ma zmartwienia, będzie dobrze.

Wyścigi odbywały się w klasach łodzi zaprzężonych w wielbłądy, łodzi optymistycznie napędzanych żaglami oraz — główna atrakcja — skifów z napędem uzyskanym przez prosty zabieg wycięcia dna, po czym osady chwytały burty i pędziły ile sił. Ten bieg zawsze cieszył się wielką popularnością.

Właśnie kiedy dwie osady biegły w górę rzeki w wyścigu półfinałowym, widzowie zauważyli czarną chmurę, niczym wrzący dżem przelewającą się przez Semaforowe Wzgórze.

— Pożar buszu — stwierdził ktoś.

— Przy pożarze buszu byłyby białe. Idziemy…

To ważna cecha pożaru: kiedy ktoś go zobaczył, wszyscy biegli gasić. Pożar rozprzestrzenia się jak… no, jak pożar.

Ale kiedy się odwrócili, usłyszeli krzyk z koryta rzeki.

Obie osady wypadły zza zakrętu dziób w dziób, niosąc łodzie z rekordową prędkością. Dotarły do rampy, zderzyły się w pośpiechu, wpadły na szczyt splecione razem i runęły wśród drzazg i krzyków.

— Przerwać regaty — wysapał jeden ze sterników. — Rzeka… Rzeka…

Ale wtedy wszyscy już zobaczyli. Zza zakrętu, sunąc dość wolno z powodu pchanego przodem wielkiego zatoru krzaków, wozów, głazów i drzew, szła woda.

Z hukiem przepłynęła obok widzów, a ruchoma tama ślizgała się przed nią, oczyszczając koryto z wszelkich przeszkód. Z tyłu spienione fale wypełniały rzekę od brzegu do brzegu.

Odwołali regaty. Rzeka pełna wody ośmieszała samą ideę.

Bramy uniwersytetu runęły i wściekły tłum biegał po terenie uczelni i tłukł w ściany.

Wśród hałasu magowie gorączkowo przeglądali księgi.

— Macie coś w rodzaju Imponującego Separatora Maxwella? — rzucił Ridcully.

— Co on robi? — zapytał nadrektor Rincewind.

— Odmieszywuje dwa składniki, na przykład… cukier od piasku. Wykorzystuje demony niani.

— Raczej nano-demony — poprawił ze znużeniem Myślak.