— Aha, jak Supersito Bonza Charliego? Tak, mamy to.
— Jasne, ewolucja równoległa. Świetnie. Wygrzeb to, chłopie.
Nadrektor Ridcully skinął ręką któremuś z magów, a potem uśmiechnął się szeroko.
— Myśli pan, żeby użyć tego na soli?
— Otóż to. Jedno zaklęcie, jedno wiadro morskiej wody i po problemie…
— Eee… to nie jest całkiem tak — zauważył Myślak Stibbons.
— Dla mnie brzmi perfekcyjnie.
— Wymaga dużych ilości magii, nadrektorze. A demony potrzebują dwóch tygodni na kwartę.
— No tak. Cenna uwaga, panie Stibbons.
— Dziękuję, nadrektorze.
— Jednakże to, że zaklęcie się nie nadaje, nie oznacza jeszcze, że to nie był dobry pomysł… Chciałbym, żeby przestali tak wrzeszczeć!
Krzyki na zewnątrz ucichły.
— Chyba pana usłyszeli, nadrektorze — powiedział Myślak.
Dało się słyszeć: „Pang! Pang! Pang!”.
— Teraz rzucają czymś na dach? — spytał nadrektor Rincewind.
— Nie, to pewnie tylko deszcz — odparł Ridcully. — Przypuśćmy zatem, że spróbujemy odparować…
Zauważył, że nikt go nie słucha. Wszyscy patrzyli w górę.
Pojedyncze pacnięcia zlały się w ciągły łoskot, a z zewnątrz dobiegły głośne wiwaty.
Przez chwilę magowie tłoczyli się przy drzwiach, nim wreszcie przecisnęli się jakoś na zewnątrz. Woda spływała z dachu jak gruba kotara i wyrywała kanał w trawniku.
Nadrektor Rincewind zatrzymał się nagle i wyciągnął rękę do wody jak ktoś niepewny, czy piec jest gorący.
— Z nieba? — powiedział niepewnie.
Przekroczył płynną kotarę, zdjął kapelusz i wyciągnął przed siebie otworem do góry, by chwytać deszcz.
Tłum wypełnił tereny uniwersyteckie i rozlewał się na sąsiednie ulice. Wszystkie twarze skierowane były ku górze.
— A co to jest to ciemne?! — zawołał nadrektor Rincewind.
— To są chmury, nadrektorze!
— Wściekle ich dużo!
Było ich dużo. Piętrzyły się ponad wieżą jak ogromna czarna góra.
Kilka osób opuściło głowy na czas dostatecznie długi, by zauważyć przemoczonych magów. Rozległy się brawa. I nagle to oni stali się nowym centrum uwagi — pochwyceni i niesieni na ramionach.
— Myślą, że to dzięki nam! — zawołał z góry nadrektor Rincewind.
— A kto powie, że nie? — Ridcully konspiracyjnie postukał się palcem w bok nosa.
— Ehm… — zaczął ktoś.
Ridcully nawet się nie obejrzał.
— Proszę się zamknąć, panie Stibbons — rzucił.
— Już się zamykam, nadrektorze.
— Słyszycie ten grom? — rzekł Ridcully, kiedy grzmot przetoczył się po niebie. — Lepiej się ukryjmy…
Chmury nad wieżą wznosiły się jak woda przy tamie. Myślak tłumaczył potem, że fakt, iż wieża UR była równocześnie bardzo niska i niewiarygodnie wysoka, mógł stanowić zasadnicze źródło problemu, gdyż burza usiłowała przesunąć się równocześnie wokół niej, ponad nią i przez nią.
Z ziemi wyglądało, jakby chmury rozstąpiły się z wolna, pozostawiając błyszczący, szeroki komin wypełniony błękitną mgiełką wyładowań elektrycznych…
…a potem uderzyły. Jeden jaskrawy niebieski piorun trafił wieżę na wszystkich wysokościach naraz, co jest technicznie niemożliwe. Kawałki drewna i blachy falistej z hukiem wzleciały w powietrze i opadły na miasto.
A potem było już tylko skwierczenie i szum deszczu.
Tłum podniósł się ostrożnie, ale fajerwerki dobiegły końca.
— To właśnie nazywamy błyskawicą — oświadczył Ridcully.
Nadrektor Rincewind wstał i spróbował otrzepać błoto z szaty, po czym odkrył, dlaczego nie da się tego zrobić.
— Chociaż zwykle nie są aż tak potężne — dodał Ridcully.
— Aha. To dobrze.
Coś brzęknęło pośród dymiących ruin w miejscu, gdzie stała wieża; arkusz blachy odsunął się na bok. Powoli, często pomagając sobie wzajemnie, po licznych falstartach, wynurzyły się dwie poczerniałe postacie. Jedna wciąż miała na głowie kapelusz, który się palił, choć deszcz szybko gasił płomienie.
Podpierając się nawzajem i zataczając na boki, zbliżyły się do magów.
— Uuk — powiedziała jedna z nich, bardzo cicho, po czym upadła na plecy.
Druga spojrzała mętnie na obu nadrektorów i zasalutowała. Wskutek czego iskra strzeliła jej z palca i sparzyła w ucho.
— Ehm… Rincewind — przedstawiła się.
— A cóż porabiałeś, jeśli wolno spytać, kiedy my tu wykonywaliśmy całą ciężką pracę? — zapytał Ridcully.
Rincewind rozejrzał się bardzo wolno. Od czasu do czasu w jego brodzie przeskakiwały błękitne iskry.
— No… Sprawy ułożyły się całkiem dobrze, właściwie. Biorąc wszystko pod uwagę — powiedział, a potem przewrócił się do kałuży.
Padało. Potem padało. A później padało jeszcze trochę. Chmury tłoczyły się niecierpliwie jak samoloty czarterowe nad wybrzeżem, z brakami paliwa, walczące o pozycję i wylewające strugi deszczu. Przede wszystkim wylewające deszcz.
Woda deszczowa z hukiem spływała po skałach i płukała pradawne, błotniste wodne dziury. Pewien gatunek małych krewetek, których świat od tysięcy lat był niewielką dziurą pod kamieniem, został stamtąd wyrwany i w całości przeniesiony do jeziora rozlewającego się szybciej, niż mógł biec człowiek. Było ich tam mniej niż kilka tysięcy. A następnego dnia było o wiele, wiele więcej. Nawet gdyby krewetki umiały policzyć, ile razy więcej, były zbyt zajęte, by się tym przejmować.
W nowych ujściach nowych rzek, obfitujących w nieoczekiwane zasoby mułu i pożywienia, kilka ryb podjęło eksperymenty z dietą bezsolną. Mangrowce rozpoczęły swój powolny podbój błotnistych brzegów.
Deszcz padał ciągle.
Później padał jeszcze trochę.
Potem padał.
Minęło kilka dni.
Statek kołysał się łagodnie przy nabrzeżu. Woda wokół kadłuba była czerwona od zawieszonego w niej mułu, wśród którego unosiło się kilka liści i gałązek.
— Tydzień czy dwa do NicToFiordu i jesteśmy praktycznie w domu — stwierdził Ridcully.
— W każdym razie praktycznie na tym samym kontynencie — poprawił go dziekan.
— Całkiem ciekawe długie wakacje — uznał wykładowca run współczesnych.
— Prawdopodobnie najdłuższe ze wszystkich — zgodził się Myślak. — Czy pani Whitlow podobała się kajuta?
— Ja na przykład z przyjemnością rozłożę się w ładowni — zapewnił lojalnie pierwszy prymus.
— Raczej w zęzie — odparł Myślak. — Ładownie są pełne. Opali, piwa, owiec, wełny i bananów.
— Gdzie bibliotekarz? — zapytał Ridcully.
— W ładowni, nadrektorze.
— No tak, głupio spytałem. Mimo wszystko przyjemnie jest znowu widzieć go w dobrej, starej formie.
— Podejrzewam, że to ta błyskawica, nadrektorze. Wydaje się teraz bardzo ożywiony.
A Rincewind siedział na Bagażu, kawałek dalej na brzegu.
Czuł, że coś powinno się zdarzyć. Najgorsze chwile w życiu to te, kiedy nic się nie dzieje, bo to oznacza, że zaraz trafi człowieka coś niedobrego. Z jakichś niejasnych powodów.
Za mniej więcej miesiąc może być znowu w bibliotece uniwersytetu, a wtedy witaj, życie wypełnione układaniem książek. Jeden monotonny dzień po drugim, tylko z rzadka przerywane okresami nudy. Nie mógł się już doczekać. Każda minuta, niebędąca minutą zmarnowaną, będzie no… minutą zmarnowaną. Emocje? Mogą się zdarzać komu innemu.
Kupcy ładowali statek. Był już głęboko zanurzony, bo przecież tak wiele jest iksjańskich towarów, których pragnie reszta świata. Oczywiście wróci lekki, no bo trudno sobie wyobrazić choć jedną pieprzoną rzecz, jaka nadaje się na pieprzony import, która byłaby lepsza od dowolnej pieprzonej rzeczy na IksIksIksIks.
Zjawiło się nawet kilkoro pasażerów, chętnych zobaczyć świat — w większości młodych.
— Hej, czy nie jesteś jednym z tych zamorskich magów?
Pytającym był młody człowiek dźwigający bardzo wielki plecak zwieńczony zrolowanym kocem. Wydawał się nieformalnym przywódcą niedużej grupki podobnie obładowanych osób. Mieli szczere, jasne twarze i trochę niespokojne miny.
— Można poznać, prawda? — odparł Rincewind. — Ale… potrzebujecie czegoś?
— Myślisz, że da radę kupić wóz w tym… NicToFiordzie?
— Tak, wydaje mi się, że tak.
— No bo ja i Clive, i Shirl, i Girleen pomyśleliśmy, żeby znaleźć jakiś i pojechać do…
Obejrzał się.
— Ankh-Morpork — podpowiedziała Shirl.
— Właśnie, a tam go sprzedać, znaleźć robotę na jakiś czas, rozejrzeć się… No wiesz. Na jakiś czas. To w porządku?
Rincewind przyjrzał się pozostałym, czekającym w kolejce na trapie. Od wynalezienia żuka gnojnika, co zresztą zdarzyło się całkiem niedaleko, prawdopodobnie żadna inna istota nie nosiła nigdy tak wielkiego ciężaru.
— Widzę, że to się już przyjmuje — zauważył.
— Nie ma zmartwienia!
— Tylko… eee…
— Tak, koleś?
— Czy mógłbyś nie nucić tej melodii? To była tylko owca, a ja nawet jej nie ukradłem…
Ktoś stuknął go w ramię. Neilette. Letycja i Darleen stały za nią i uśmiechały się. Była dziesiąta rano. Obie miały na sobie wyszywane cekinami wieczorowe suknie.
— Posuń się — rzuciła Neilette i usiadła obok. — Pomyślałyśmy… no, przyszłyśmy żeby, no wiesz, podziękować i w ogóle. Letycja i Darleen wchodzą w to ze mną, chcemy znowu otworzyć browar.
Rincewind zerknął na obie damy.
— Rzucali we mnie piwem tak często, że powinnam już coś o nim wiedzieć — odezwała się Letycja. — Co prawda wydaje mi się, że mogłybyśmy się postarać o bardziej atrakcyjny kolor. Teraz jest takie… — Z irytacją machnęła ciężką od pierścionków dłonią. — Takie agresywnie męskie.
— Różowe byłoby ładne — stwierdził Rincewind. — I mogłybyście może wkładać do środka marynowaną cebulkę na patyku.
— Wściekle dobry pomysł! — Darleen klepnęła go w plecy tak mocno, że kapelusz opadł mu na oczy.
— Może byś został? — zaproponowała Neilette. — Wyglądasz na takiego, któremu pomysłów nie brakuje.
Rincewind rozważył tę atrakcyjną propozycję, lecz pokręcił głową.
— To dobra oferta, ale chyba powinienem trzymać się tego, co robię najlepiej.
— Przecież wszyscy mówią, że z czarów nie jesteś dobry!
— No, niby… Ale bycie słabym w czarach to właśnie to, co robię najlepiej — wyjaśnił Rincewind. — I naprawdę jestem wdzięczny. — Przynajmniej pozwól dać sobie wielkiego, ckliwego całusa… Darleen chwyciła go za ramiona. Kątem oka Rincewind zauważył, jak Neilette tupie mocno…
— Dobra, dobra… — mruknęła Darleen, puszczając go i odskakując na jednej nodze. — Przecież nie chciałam go ugryźć, nie?
Neilette cmoknęła Rincewinda w policzek.
— Pamiętaj, zajrzyj, jeśli będziesz w pobliżu — powiedziała.
— Na pewno — obiecał Rincewind. — Będę szukał barów z liliowymi parasolami na zewnątrz, co?
Neilette pomachała mu, a Darleen zrobiła zabawny gest, kiedy odchodziły. Zderzyły się niemal z grupą mężczyzn w bieli.
— Hej, tam siedzi! — krzyknął jeden z nich. — Przepraszam piękne panie…
— Witaj, Charley… Ron… — zawołał Rincewind, gdy kucharze się zbliżyli.
— Słyszeliśmy, chłopie, że odpływasz — oznajmił Ron. — Charley powiedział, że nie można tak cię puścić bez pożegnania.
— Brzoskwiniowa Nellie trafiła jak rzadko! — oznajmił rozpromieniony Charley.
— Miło to słyszeć — zapewnił Rincewind. — I cieszę się, że wreszcie nie wyglądasz tak ponuro.
— A będzie jeszcze lepiej — wtrącił Ron. — Właśnie przyjęli nową sopranistkę, i jest świetna, jeśli miałbym osądzać, i jeszcze… Charley, powiedz mu, jak się nazywa…
— Germaine Fantasia. — Gdyby Charley uśmiechnął się jeszcze szerzej, odpadłby mu czubek głowy.
— Naprawdę się cieszę — rzekł Rincewind. — Lepiej już teraz zacznij ubijać śmietanę, wiesz?
Ron poklepał go po ramieniu.
— Zawsze przyda nam się ktoś w kuchni — powiedział. — Wystarczy, że powiesz słowo, koleś.
— To naprawdę ładnie z waszej strony. Kiedy tylko wyciągnę z pudełka czystą chusteczkę, zawsze będę wspominał gmach Opery i waszą ekipę, ale…