Выбрать главу

Kupcy ładowali statek. Był już głęboko zanurzony, bo przecież tak wiele jest iksjańskich towarów, których pragnie reszta świata. Oczywiście wróci lekki, no bo trudno sobie wyobrazić choć jedną pieprzoną rzecz, jaka nadaje się na pieprzony import, która byłaby lepsza od dowolnej pieprzonej rzeczy na IksIksIksIks.

Zjawiło się nawet kilkoro pasażerów, chętnych zobaczyć świat — w większości młodych.

— Hej, czy nie jesteś jednym z tych zamorskich magów?

Pytającym był młody człowiek dźwigający bardzo wielki plecak zwieńczony zrolowanym kocem. Wydawał się nieformalnym przywódcą niedużej grupki podobnie obładowanych osób. Mieli szczere, jasne twarze i trochę niespokojne miny.

— Można poznać, prawda? — odparł Rincewind. — Ale… potrzebujecie czegoś?

— Myślisz, że da radę kupić wóz w tym… NicToFiordzie?

— Tak, wydaje mi się, że tak.

— No bo ja i Clive, i Shirl, i Girleen pomyśleliśmy, żeby znaleźć jakiś i pojechać do…

Obejrzał się.

— Ankh-Morpork — podpowiedziała Shirl.

— Właśnie, a tam go sprzedać, znaleźć robotę na jakiś czas, rozejrzeć się… No wiesz. Na jakiś czas. To w porządku?

Rincewind przyjrzał się pozostałym, czekającym w kolejce na trapie. Od wynalezienia żuka gnojnika, co zresztą zdarzyło się całkiem niedaleko, prawdopodobnie żadna inna istota nie nosiła nigdy tak wielkiego ciężaru.

— Widzę, że to się już przyjmuje — zauważył.

— Nie ma zmartwienia!

— Tylko… eee…

— Tak, koleś?

— Czy mógłbyś nie nucić tej melodii? To była tylko owca, a ja nawet jej nie ukradłem…

Ktoś stuknął go w ramię. Neilette. Letycja i Darleen stały za nią i uśmiechały się. Była dziesiąta rano. Obie miały na sobie wyszywane cekinami wieczorowe suknie.

— Posuń się — rzuciła Neilette i usiadła obok. — Pomyślałyśmy… no, przyszłyśmy żeby, no wiesz, podziękować i w ogóle. Letycja i Darleen wchodzą w to ze mną, chcemy znowu otworzyć browar.

Rincewind zerknął na obie damy.

— Rzucali we mnie piwem tak często, że powinnam już coś o nim wiedzieć — odezwała się Letycja. — Co prawda wydaje mi się, że mogłybyśmy się postarać o bardziej atrakcyjny kolor. Teraz jest takie… — Z irytacją machnęła ciężką od pierścionków dłonią. — Takie agresywnie męskie.

— Różowe byłoby ładne — stwierdził Rincewind. — I mogłybyście może wkładać do środka marynowaną cebulkę na patyku.

— Wściekle dobry pomysł! — Darleen klepnęła go w plecy tak mocno, że kapelusz opadł mu na oczy.

— Może byś został? — zaproponowała Neilette. — Wyglądasz na takiego, któremu pomysłów nie brakuje.

Rincewind rozważył tę atrakcyjną propozycję, lecz pokręcił głową.

— To dobra oferta, ale chyba powinienem trzymać się tego, co robię najlepiej.

— Przecież wszyscy mówią, że z czarów nie jesteś dobry!

— No, niby… Ale bycie słabym w czarach to właśnie to, co robię najlepiej — wyjaśnił Rincewind. — I naprawdę jestem wdzięczny. — Przynajmniej pozwól dać sobie wielkiego, ckliwego całusa… Darleen chwyciła go za ramiona. Kątem oka Rincewind zauważył, jak Neilette tupie mocno…

— Dobra, dobra… — mruknęła Darleen, puszczając go i odskakując na jednej nodze. — Przecież nie chciałam go ugryźć, nie?

Neilette cmoknęła Rincewinda w policzek.

— Pamiętaj, zajrzyj, jeśli będziesz w pobliżu — powiedziała.

— Na pewno — obiecał Rincewind. — Będę szukał barów z liliowymi parasolami na zewnątrz, co?

Neilette pomachała mu, a Darleen zrobiła zabawny gest, kiedy odchodziły. Zderzyły się niemal z grupą mężczyzn w bieli.

— Hej, tam siedzi! — krzyknął jeden z nich. — Przepraszam piękne panie…

— Witaj, Charley… Ron… — zawołał Rincewind, gdy kucharze się zbliżyli.

— Słyszeliśmy, chłopie, że odpływasz — oznajmił Ron. — Charley powiedział, że nie można tak cię puścić bez pożegnania.

— Brzoskwiniowa Nellie trafiła jak rzadko! — oznajmił rozpromieniony Charley.

— Miło to słyszeć — zapewnił Rincewind. — I cieszę się, że wreszcie nie wyglądasz tak ponuro.

— A będzie jeszcze lepiej — wtrącił Ron. — Właśnie przyjęli nową sopranistkę, i jest świetna, jeśli miałbym osądzać, i jeszcze… Charley, powiedz mu, jak się nazywa…

— Germaine Fantasia. — Gdyby Charley uśmiechnął się jeszcze szerzej, odpadłby mu czubek głowy.

— Naprawdę się cieszę — rzekł Rincewind. — Lepiej już teraz zacznij ubijać śmietanę, wiesz?

Ron poklepał go po ramieniu.

— Zawsze przyda nam się ktoś w kuchni — powiedział. — Wystarczy, że powiesz słowo, koleś.

— To naprawdę ładnie z waszej strony. Kiedy tylko wyciągnę z pudełka czystą chusteczkę, zawsze będę wspominał gmach Opery i waszą ekipę, ale…

— Tam jest!

Dozorca i kapitan straży biegli wzdłuż brzegu. Dozorca machał do Rincewinda przyjaźnie.

— Nie, nie, w porządku, nie musisz uciekać! — wołał. — Mamy dla ciebie ułaskawienie!

— Ułaskawienie? — zdziwił się Rincewind.

— Zgadza się! — Dozorca dobiegł wreszcie, z trudem łapiąc oddech. — Podpisane… przez… premiera — wysapał. — Pisze, że jesteś… porządny gość i mamy… cię nie wieszać… — Wyprostował się. — Zresztą i tak byśmy tego nie zrobili, nie teraz. Najlepsza pieprzona ucieczka, jaką mieliśmy od pieprzonych czasów Blaszanego Neda!

Rincewind spojrzał na tekst na oficjalnym więziennym papierze w linie.

— Aha. To dobrze — powiedział słabym głosem. — Przynajmniej jest ktoś, kto wierzy, że nie ukradłem tej nieszczęsnej owcy.

— Och, wszyscy wiedzą, że ukradłeś tę owcę — odparł z satysfakcją dozorca. — Ale po takiej ucieczce, no… i takim pościgu też, nie? Ten tu glina mówi, że nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś tak uciekał, i to jest szczera prawda.

Strażnik żartobliwie stuknął Rincewinda pięścią w ramię.

— Masz szczęście, koleś — stwierdził z uśmiechem. — Ale następnym razem cię złapiemy!

Rincewind patrzył tępo na ułaskawienie.

— Chcecie powiedzieć, że dostałem to, bo jestem niezłym gościem?

— Nie ma zmartwienia — uspokoił go dozorca. — I cała kolejka farmerów chce ci powiedzieć, że gdybyś następnym razem to im ukradł owcę, będzie bonza, jeśli tylko dostaną linijkę w balladzie.

Rincewind zrezygnował.

— Co mogę powiedzieć? Macie tu jedną z najlepszych cel śmierci, w jakich bywałem, a było ich sporo. — Dostrzegł satysfakcję i dumę na ich twarzach. Uznał więc, że skoro jemu sprzyjało szczęście, pora spłacić dług. — Eee… I naprawdę byłbym wdzięczny, gdybyście nigdy, ale to nigdy jej nie malowali.

— Nie ma zmartwienia. Masz. Pomyślałem, że ci to damy. — Dozorca wręczył mu niewielką paczkę opakowaną w ozdobny papier. — Nam już teraz na nic, nie?

Rincewind odwinął konopny powróz.

— Brak mi słów — zapewnił. — Niezwykła życzliwość. A co to za… kanapki?

— Pamiętasz tę lepką brązową maź, co ją zrobiłeś? No więc wszyscy chłopcy jej próbowali i wszyscy mówili „buee”, ale potem wszyscy chcieli jeszcze trochę, więc spróbowaliśmy nagotować więcej — tłumaczył dozorca. — Myślałem, że otworzę własny interes. Nie przeszkadza ci to?

— Nie ma zmartwienia. Bierz ją sobie.

— Dzięki, koleś!

Ktoś jeszcze zbliżył się, kiedy Rincewind patrzył, jak odchodzą pospiesznie.