— Słyszałem, że wracasz — odezwał się Bill Rincewind. — Nie miałbyś ochoty zostać? Rozmawiałem z waszym dziekanem, a on dał ci wściekle dobre referencje.
— Naprawdę? A co powiedział?
— Że jeśli u siebie zmuszę cię do jakiejkolwiek pracy, to będę miał szczęście.
Rincewind spojrzał na lśniące od deszczu miasto.
— Bardzo uprzejma oferta — zapewnił. — Ale… och, sam nie wiem. Całe to słońce, morze, fale i piasek raczej by mi nie służyły. Ale mimo wszystko dzięki.
— Pewien jesteś?
— Tak.
Bill Rincewind wyciągnął rękę.
— Nie ma zmartwienia. Przyślę ci kartkę na Strzeżenie Wiedźm i może jakieś niedopasowane elementy odzieży. A teraz muszę wracać na uniwersytet, całe grono siedzi na dachu i łata przecieki…
I było po wszystkim.
Rincewind siedział jeszcze przez chwilę i obserwował, jak na pokład wchodzą ostatni pasażerowie. Później raz jeszcze rozejrzał się po mokrym od deszczu porcie. A potem wstał.
— No to chodźmy — rzucił.
Bagaż wbiegł za nim po trapie i popłynęli do domu.
Padało.
Woda bulgotała w pradawnych łożyskach strumieni, przelewała się i płynęła coraz szerzej siecią rowków i strużek.
Nastąpiły dalsze opady.
Niedaleko środka ostatniego kontynentu wodospady spływały po zboczach wielkiej czerwonej skały; parowała od trwającego dziesięć tysięcy lat letniego żaru. Niedaleko siedział na drzewie mały nagi chłopiec, obok trzech niedźwiadków, kilku oposów, niezliczonych papug oraz wielbłąda.
Wokół sterczącej skały cały świat zmienił się w morze.
I ktoś brnął przez fale. Był to stary człowiek niosący na ramieniu skórzaną sakwę.
Przystanął w wodzie do piersi i spojrzał w górę.
Coś się zbliżało. Chmury zwijały się i wirowały, pozostawiając srebrzysty otwór aż do samego nieba; dał się słyszeć dźwięk, jaki mógłby powstać, gdyby ktoś wziął huk gromu i rozciągnął mocno.
Pojawił się rosnący punkt. Starzec wyciągnął chudą rękę i nagle — z cichym trzaskiem — trafił w nią owalny kawałek drewna z przywiązanym sznurkiem.
Deszcz ustał.
Ostatnie krople wybiły krótki rytm, mówiący: teraz już wiemy, gdzie jesteście, więc jeszcze tu wrócimy…
Chłopiec wybuchnął śmiechem.
Starzec uniósł głowę, dostrzegł go i uśmiechnął się. Wsunął bullroarera za sznur, którym był opasany, po czym sięgnął po bumerang pomalowany na więcej kolorów, niż chłopiec kiedykolwiek widział w jednym miejscu.
Podrzucił go i złapał kilka razy, a potem — zerknąwszy w bok, by się upewnić, że publiczność patrzy — cisnął w górę.
Bumerang wzleciał w niebo. Wznosił się wciąż wyżej, daleko poza punkt, gdzie każdy normalny przedmiot powinien już zacząć spadać. Do tego rósł coraz większy. Chmury rozstąpiły się, by go przepuścić…
A potem się zatrzymał, jakby coś nagle przybiło go do nieba.
Niczym owce, które — zapędzone na pastwisko — mogą teraz chodzić bez pośpiechu we wszystkie strony, chmury zaczęły dryfować na boki. Promienie słońca przebiły się, oświetlając spokojne wody. Bumerang wisiał na niebie i chłopiec pomyślał, że musi znaleźć nowe słowo na to, jak błyszczą na nim kolory.
Tymczasem jednak spojrzał w dół, na wodę, i wypróbował inne słowo, którego nauczył go dziadek, a dziadka jego dziadek, i które przechowywano przez tysiące lat na czas, kiedy okaże się potrzebne.
Oznaczało „zapach po deszczu”.
I pomyślał, że naprawdę warto było czekać.