Выбрать главу

Ta uwaga uspokoiła Sheillę i nieoczekiwanie podziałała na Marion, która jednym haustem wychyliła kieliszek i nalała następny. Ziemniaki już się rozgotowały. Marsha przygotowywała jakieś jarzyny i konserwę jako omastę. Nastawiła wodę na herbatę.

Zgodnie z zapowiedzią, Don zmieniał Sheilli opatrunek. Jej twarz wyglądała przerażająco. Policzki i nos pokrywały pęcherze surowicze…

– Spróbujemy je przekłuć – powiedział. Zaostrzył i wygotował drut do robótek, następnie odkaził go w wódce. Z przekłuwanych pęcherzy ściekała bezbarwna surowica. Don nie miał doświadczenia w pielęgnowaniu odmrożeń. Należało to do kobiet, ale akurat żadna nie umiała tego robić, nawet Marion.

Próbował odkazić jej twarz wódką, ale tak wyginała się z bólu i syczała, że zaprzestał.

Marsha podawała jedzenie.

– Oczy masz nie zagrożone – powiedział. – Pęcherze nie sięgają tak wysoko. Może się to zagoi bez śladu… Jej oczy zmalały pod zapuchłymi powiekami, choć błyszczały jak zwykle.

– Obiad gotowy! – przerwała Marsha. – Przestańcie tam gruchać… Marion opatrzysz po jedzeniu.

Smakowało wyśmienicie: mięso z puszki, którego znajomy, niewyszukany smak skutecznie maskowały dodane przyprawy i cudowne, sypkie, żółte ziemniaki.

– Dobre te ziemniaki – powiedział Don. – Nawet nie są sine, nie przemarzły.

Marsha była dumna. Chwilami nie umiała skrywać myśli.

– Mięso też – podchwyciła Sheilla. – Wcale nie czuć, że to konserwowe… To chyba ten twój pomysł z warzywami?

Don uśmiechnął się nieznacznie – przecież Sheilla była obecnie niemal pozbawiona węchu, zatem i smaku. Te pochwały były zapłatą za zgodę na nowy biustonosz.

Siedzieli na dwóch zestawionych kanapach – tę drugą przenieśli z sąsiedniego pokoju i ustawili przy piecu. Siedzieli z podciągniętymi nogami, gdyż pomimo uszczelnień strumień przejmująco zimnego powietrza snuł się przy podłodze.

Marion; podpita i najedzona, zapadła w lekką drzemkę. Wtedy Don i Marsha odwinęli jej bandaż. Ogromne pęcherze sięgały pod kolana, zaś stopy, wprawdzie wolne od pęcherzy, były zupełnie czarne. Don przekłuwał i odkażał je.

– Hej, wy tam!… – powiedziała głośno Sheilla. – Marsha, zostaw Dona. Nie musisz się tak stale na niego gapić…

Właśnie bandażowali stopy Marion, która cicho chrapała. Marsha machnęła ręką, jakby oganiała się od muchy.

– Cicho bądź, Sheilla. Nie przeszkadzaj.

– Zdrowie! – Sheilla uniosła kieliszek. – Zdrowie nas wszystkich!

– No i co o tym myślisz? – Marsha nie zwracała na nią uwagi.

– Sama widziałaś – odrzekł. – Nic nie myślę… Oboje sączyli alkohol. Nagle Marion zbudziła się i uniosła na łokciach.

– Chyba umieram. Dławi mnie. – powiedziała. – Nie mogę oddychać.

Zaczęła rzęzić i rzucać się na łóżku. Oddychała z trudem, chrapliwie.

– Może jej zrobić sztuczne oddychanie? – podsunęła Marsha.

– Bez sensu… Przecież oddycha.

– Ona zażywa antybiotyki – powiedziała Marsha. – Nie wolno jej było pić dzisiaj.

Spojrzały na niego.

– Nie wiem. Nic nie wiem. Nawet nie znam nazwy tego leku… Może trochę histeryzuje… – plątał się w domysłach. – Trzeba czekać.

Marion oklapła. Jej pobladłą twarz pokrył zimny pot.

– Zimno mi – powiedziała. – Bardzo zimno… Przykryjcie mnie.

Otulili ją kocem, nadal siedząc wokoło. Atak mijał. Powiedziała, że już jej lepiej, choć nadal drżała. Wszyscy troje zaczęli pić.

– Mam czarne stopy, prawda? – zapytała nagle. Milczeli.

– Możecie powiedzieć. Trochę znam się na tym – mówiła dalej. – Chcę wiedzieć, żeby znać swoje szansę… Z czarnych stóp można jeszcze wyjść. Widziałam, jak z tego wychodzili.

– Masz czarne stopy – potwierdziła Marsha. – Bez pęcherzy. Pęcherze są na łydkach.

Marion spokojnie skinęła głową.

– Najgorsze, że dotąd nie wróciło mi czucie. Tylko lewa pięta jakby reagowała… Ale jestem dobrej myśli… bo gdy chodzę, nie jest całkiem źle. Mam wrażenie, że są mi posłuszne.

Poprzednio torował mi drogę; facet o czarnych stopach. Robiłam mu opatrunki, ale szedł.

Marsha przyniosła radio i znalezione przez siebie baterie.

– Były tak zimne, że muszą działać – powiedziała i włożyła je do plastikowej obudowy. Odbiornik był bardzo zużyty. W najczęściej dotykanych miejscach, przy pokrętłach były charakterystyczne, ciemne i tłuste zacieki; Przekręciła wyłącznik. Głośnik zatrzeszczał.

Marsha powoli, z namaszczeniem obracała pokrętło strojenia. Trzask nie zmieniał się. Nagle przez trzaski dała się słyszeć muzyka, a potem gardłowy głos spikera.

Już mieli łzy w oczach. Odbiór się poprawił, głos stał się bardziej czysty. Spiker spokojnie odczytywał komunikaty. Po chwili odbiór pogorszył się, muzyka stała się ledwie słyszalna. Innej stacji nie udało się złapać.

– Znowu radio Benha? – zapytała Marion.

– Nie wiem… Chyba tak – Don wzruszył ramionami. – Mówili po arabsku. Może Benha jeszcze nadaje…

– Jak tam daleko, jak tam jeszcze daleko – westchnęła Marion.

– Gdy tam dotrzemy, będziecie moim haremem – Don z uśmiechem objął ją. – Ty do reszty opalisz się na ”Murzynkę”… Stopy już masz czarne…

– Myślisz, że tam dojdziemy? – Marsha splotła ręce pod kolanami.

– Ty i Sheilla będziecie robić za cudowne, niebieskookie hurysy z Północy… Wszędzie ciepło, jak dawniej – mówił ciszej, do swoich myśli. – Jesteście takie piękne…

Nagle otrząsnął się.

– Co mówiłaś? – zwrócił się do Marshy. Nie, nie będzie źle… Co dnia jest tak samo.

Może już nie oziębia się… A noce?. – mówił chaotycznie. – Trudno powiedzieć, bo są już tak zimne, że trudno ocenić. Nie mamy termometru. Dzisiaj tarcza słoneczna wyglądała tak samo jak dotąd.

Zapadła cisza. Nie oczekiwały wywodu na ten temat. Popijali swoją wódkę.

– Nie pamiętacie, co mówili? – spytał, jakby chciał rozproszyć nastrój. – Ilość energii dochodzącej ze słońca spada wolno i, jak dotąd spadła niewiele… To następuje powoli…

Może już się zatrzymało? Jestem przekonany, że na południu jeszcze ktoś zajmuje się astronomią… Może gdyby złapać Abidżan… Oni mówią po francusku. Marsha by coś zrozumiała.

Zbudził się z uczuciem znajomego pieczenia, Nie powinien wypić tak wiele. Przecież nadal był bez formy. Poruszył się w ciemności. Próbował przetrzymać bez budzenia ich, ale atak był zbyt poważny. Na szczęście, Sheilla nie spała. Przysunęła się.

– Co jest, Don? – szepnęła.

– Znowu mnie bierze – powiedział cicho.

– Cholera – poszukała świecę. Marsha również się zbudziła i szukała kropli.

Szum w uszach narastał. Don zapadł w niebyt.

– Znowu? – Marion usiadła na posłaniu.

– Jest nieprzytomny – powiedziała Marsha. – Nie można mu podać tych kropel.

Mówiłam wam, że on jest już do niczego. Ten poprzedni tydzień go dobił, on już z tego nie wyjdzie. Pompa mu wysiadła.

Marion i Sheilla słuchały z uwagą. Nie potakiwały, ale i nie przeczyły.

– Teraz już będzie tak do końca… – kontynuowała Marsha. – Może za parę dni będzie z nim nieco lepiej i przestanie go brać tak często… Ale on nas nigdzie nie doprowadzi. Jest za słaby. Im szybciej się skończy, tym lepiej dla nas wszystkich. Ostatecznie, nie był taki wyjątkowy.

– Ten dom… – włączyła się Marion – to przecież przypadek, a nie jego wiedza. Tylko przypadek.

– Ale to jest Don – powiedziała Sheilla. Wpadła na pomysł, aby zwilżać lekarstwem palec, a następnie lekko wycierać w jego wargi. Pracowała cierpliwie.

– Nie jest taki nadzwyczajny – Marsha wydęła usta. – Trzy takie, jak my, mogą mieć dowolnego faceta. Tam było przynajmniej trzech mężczyzn, którzy nie mieli swoich kobiet.

Każdy z nich patrzył na nas łapczywie.

– Szczególnie ten taki wysoki… Wyglądał jak Sallambo – ho… – Sheilla nadal zwilżała lekiem wargi Dona.

– Ten łysiejący blondyn z wielkim łbem? – zapytała Marsha. – Nie, ten drugi…

– Sallambo – ho nie śpiewa już od lat, a poza tym wyglądał inaczej – powiedziała Marion. – Zresztą, czy naprawdę musi być ten Chudzielec? Nawet nad grobem Don wygląda lepiej od niego.

– Zagłodzona pokraka w łóżku to jakby spać z pająkiem – Marsha i Marion solidarnie miażdżyły marzenie Sheilli. – Wyobraź sobie potwornie długie gnaty, a na końcu szorty jak balony. Pająk domowy.

– Naprawdę to był typowy Brojler – zauważyła Marsha. Co?… Jaki brojler?

– To ty nie wiesz? – Marsha znowu była górą. – Dawniej hodowali kurczaki. I żeby rosły szybciej, pakowali w nie hormony wzrostowe. Oficjalnie, tylko dorośli mogli je jeść.

Niektórzy rodzice karmili tymi kurczakami dzieci i wyrastały takie pokraki, jak ten twój ulubieniec… Ręce i nogi półtora rażą dłuższe niż u normalnego człowieka. Kości długie tak rozrastały się. Sheilla słuchała z uwagą.

– On wcale nie jest zagłodzony, on inny być nie może. Biedna ofiara przemysłu spożywczego… – kontynuowała Marsha. Sądząc z szerokości ramionek, powinien być jakieś trzydzieści pięć centymetrów niższy, tak gdzieś metr sześćdziesiąt… Tobie do czubka nosa.

To jego miarka biologiczna. Taki właśnie Brojler – podsumowała.

– Zjadłabym kurczaka – powiedziała Marion.

– Tobie i tak już nic nie urośnie – ścięła ją Marsha.

– A z tym, co teraz? – Sheilla podbródkiem wskazała na Dona.

– Dajmy mu szansę… Jeszcze raz, co? – powiedziała Marion. Obie spojrzały na nią zimnym wzrokiem cudownych, ciemnobłękitnych oczu.

– Nie przesadzaj, Marion – skarciła ją Marsha. Jako najstarsza miała autorytet. – Mężczyzna jest po to, żeby ci torował drogę na południe. Ty za to śpisz z nim od czasu do czasu, żeby się nie rozmyślił. Nie za często, żeby znał swoje miejsce…