– Obejdzie się… I tak ci jej już zabrakło – powiedziała. – Miseczki są w sam raz na mnie. To chyba tobie wykipiało górą… – nabierała impetu. – A Marshy i wykipiało górą, i wylało się dołem…
– Chciałabym zobaczyć twoje flaczki, gdy będziesz w moim wieku. To będzie ubaw…
– riposta Marshy była szybka i celna. Wygrywała na tym, że zachowała znakomitą sylwetkę, pomimo iż była rówieśniczką Dona.
– Może by tak obiadek, co? – wtrącił się najważniejszy w tym momencie Don. Walka toczyła się o niego i to łechtało jego próżność.
Naprawdę podobały mu się wszystkie trzy i to tak zupełnie. Stanowiły dla niego zbiorowy ideał, tak różne, a przez to tak… zupełne. Pomimo męki, jaką było torowanie w nie kończącej się drodze na południe, często wydawało mu się, że jest w męskim raju. Kiedy indziej myślał, że jest w męskim piekle.
Obiad był kulinarnym świętem. Ze skromnych surowców – ziemniaków, konserw mięsnych, jakichś suszonych warzyw i przypraw znalezionych w kuchni, umiały stworzyć znakomitości.
Może smak mi spowszedniał od tego ubóstwa – pomyślał – a może to jest naprawdę tak dobre…
– Jutro będziemy jeść świeże mięso – powiedział. – Wytniemy wymię z tamtej krowy.
Sheilla skrzywiła się z obrzydzeniem. Zdziwiło go to.
– Nie wiesz, że wśród starożytnych Celtów zdarzali się tacy, co jedli piersi kobiet i pośladki mężczyzn? Myślę, że Germanie i Słowianie robili to samo, jedynie używając innych przypraw. Dlatego nie powinnaś się brzydzić… Tradycja przodków. A poza tym, krowa to nie człowiek.
– Świnia. Nie mogę jeść – powiedziała Sheilla.
– Nie przejmuj się nim – Marsha starała się rozładować sytuację. – On tak zawsze. To cholerny żarłok. Gada bez sensu, żeby dla niego zostało najwięcej…
– Ja miałam innych przodków. Nie tylko tych, których wymieniłeś – włączyła się Marion.
– Nie zaczynaj znowu – przygasiła ją Marsha. – Doskonale wiemy, że miałaś babcię z Maxi-co.
– Także to, że twoja matka cudem uniknęła katastrofy na wakacjach we Fra-nco… – teraz uderzyła Sheilla.
– Widziałam zdjęcia lotnicze z Us-sei po tym wszystkim – Marion nie dała się wytrącić z równowagi.
– I z Maxi-co. Znamy tę historię. Myśmy też widziały – przerwała jej Marsha.
– Ziemia miała sporo szczęścia – wtrącił się Don. – Bo spaliła się tylko zachodnia półkula pokryta głównie wodą. Życie w oceanie i tak przetrwało. Woda nie zdążyła nawet zagotować się na powierzchni.
– Pieprzysz… Kto to mógł widzieć, jeśli wszyscy zginęli? – spytała Sheilla.
– Zostało kilka satelitów. Były zdjęcia powierzchni, już po paru godzinach.
Don zmienił opatrunek Marion. Z dwóch palców odeszły paznokcie. Było jasne, że straci stopy. Granica martwicy przebiegała na wysokości kostek. Trudno ją było dokładnie określić, ponieważ wyżej skórę pokrywały ropiejące pęcherze. Cały ten obszar był gorący – proces zapalny toczył się wewnątrz tkanek. Wczoraj skończyła się resztka antybiotyku.
Pozostała jedynie wódka.
Na piecu dymił gar wody na kąpiel dla Marshy, a na suszarce zrobionej z gałęzi przez Dona parowały wyprane łachy Marion. Wilgotno i ciepło – atmosfera małej pralni.
– Teraz jest lato, prawda? – zapytała Sheilla. Skinął głową, starannie bandażując nogę Marion.
– To przecież w zimie będzie dopiero cholernie zimno… Nie damy rady.
– Zanim nadejdzie zima, będziemy już w Benha – odpowiedział. – Benha nie jest tak daleko. Gdy tam już dotrzemy, wyjdę ubrany w kwieciste szorty i podkoszulek z krótkimi rękawami i obejdę w kółko radiostację…
Dziewczyny się roześmiały.
– Ja zrobię to samo o kulach – dodała Marion. Marsha rozbierała się do kąpieli, więc wokół niej rozpoczął się sabacik.
– Cóż to za stara koza – pierwszy strzał należał do Sheilli i padł, gdy tylko rozszedł się charakterystyczny smród.
Marsha nie przejmując się zbytnio, układała ubranie w zgrabny stosik.
– Coraz bardziej ci zwisa – zauważyła Marion. Nadszedł czas odwetu. Marsha w odpowiedzi chwyciła swój biust i nieco uniosła, mrucząc z radości.
Don uważał, że jest to pradawny gest kobiet, jak unoszenie ramion z napiętymi bicepsami przez mężczyzn albo bębnienie pięściami w klatkę piersiową goryli.
– W sumie obie nie macie takich piersi – uznała za stosowne się obronić.
– Nie wciągaj brzucha – powiedziała Sheilla. Sama miała brzuch płaski i twardy.
Marsha z lubością pluskała się w gorącej wodzie. Don właśnie zmieniał opatrunek Sheilli i dlatego na chwilę ucichły zwykłe docinki. Marion samotnie nie próbowała atakować Marshy.
Z pęcherzy na twarzy Sheilli sączyła się surowica. Nie zropiała jeszcze. Kalka pęcherzy na granicach obszaru uszkodzonego zanikło bez śladu.
Marsha myła się więc w spokoju. Nie padały zwykłe uwagi o jej drobnej sylwetce i dziecinnym wyrazie twarzy. Marion krzywiła nieco twarz, podciągając nogi; większość czasu spędzała na kanapie.
– Ale ty masz małą klatkę piersiową – powiedziała w ciszy Marion, gdy Marsha stała już i wycierała się. – Ten biust cię ratuje.
Marsha nie była przygotowana na taki atak.
– W ogóle to się ślicznie starzejesz – zwycięstwo zostało przypieczętowane.
– Możesz umyć włosy – powiedział do Sheilli, mieszając się do słownej potyczki.
Skinęła głową.
– Najpierw ja umyję – powiedziała Marsha, która właśnie ubierała się w czystą bieliznę.
– Nie boisz się, że te majtki rozlecą się na twoim tyłku? – z nowymi siłami wkroczyła Sheilla.
– Lepiej niech cię Don ostrzyże przed umyciem głowy – zauważyła Marion. – Kiedy masz mokre włosy, to prawie ich nie ma.
– Marsha ma typowo celtycką urodę – Marion zwróciła się teraz do wszystkich. – Widziałam taką rzeźbę w muzeum…
– To znaczy? – jadowicie zainteresowała się Sheilla.
– Krótkie, krzywe kończyny i długi tułów… – to mogło skończyć się bójką, ale Marsha zachowała kamienny spokój, świadczący, że kontroluje sytuację. Spokojnie nalewała wodę do miednicy.
– Germański typ to białe rzęsy i rzadkie włosy? – uderzyła.
– Jestem mieszaniną słowiańsko – germańską – Sheilla czuła się pewnie, bo Don był Słowianinem. – Ty też masz rzadkie włosy.
– To umyj mi włosy, mieszanino – powiedziała Marsha i usiadła na krześle, wypinając się nieco, co świadczyło, że ataki rywalek odniosły jednak efekt. Sheilla powoli i dokładnie myła jej włosy.
– Byłaś kiedyś w muzeum? – Don zwrócił się do ze śladem ironii.
– To była taka książka historyczna… Bardzo stara, bo wszystkie kartki wylatywały – odpowiedziała.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, z lubością popijając świeżo zaparzoną herbatę, którą przygotowały dla niego. Marsha Wycierała włosy, zaś Sheilla spokojnie rozbierała się do kąpieli, pewna swojej urody. Marion zszywała czyjeś ubranie, potem wzięła się do naprawiania plecaka.
Don przypatrywał się ślicznym dziewczynom, ale myśli jego nie były tak przyjemne, jak widok przed oczyma. Wprawdzie od trzech dni nie padało, ale dotąd regułą były silne opady śniegu. Nieustannie pogarszały się warunki marszu, ale opady oznaczały, że nadal istnieją wody nie pokryte lodem, zatem dalszy marsz ma sens.
Pamiętał jeszcze geografię tej części Europy i wiedział, że mają do sforsowania wiele pasm górskich, gdzie nie znajdą noclegów ani pożywienia. Nie wyobrażał sobie marszu przez Morze Śródziemne. Zbyt wiele wątpliwości. Don z troską patrzył na kruche piękno swoich kobiet.
Marsha opatrywała swoje stopy, wcierając w łuszczącą się skórę sproszkowaną siarkę.
Mieli jeszcze ten środek przeciwgrzybiczy…
Jak dotąd, kąpiel Sheilli przebiegała bez wściekłej awantury, co oznaczało, że wszystkie trzy ostrzą pazury na niego. Postanowił się przewietrzyć i wyszedł na powierzchnię. Niebo było ciemnoszare. Dużymi, rzadkimi płatkami prószył śnieg. Gdy wrócił, Sheilla właśnie skończyła płukać włosy i można je było skrócić.
Pomylił się. Dały mu wykąpać się zupełnie spokojnie i nie było zwykłych uwag o tym, że się starzeje i flaczeje, albo że mu zanikają muskuły, albo że najlepiej by go było wsadzić do lodowatej wody, to byłby dopiero ubaw. Wszystkie trzy siedziały w milczeniu i pomagały mu, gdy tego potrzebował. Nie było to normalne. Nie przypuszczał, żeby aż tak stęskniły się za nim. Sam więc zainteresował się swoim wyglądem i stwierdził, że wygląda jak barczysty szkielet wyposażony w chude, żylaste muskuły. Zaczął wciągać i wydymać brzuch, co go rozśmieszyło.
– Jesteśmy na takim etapie, że wy wyglądacie jeszcze pięknie, a ja już zaczynam przypominać trupa przez to cholerne torowanie… – powiedział wesoło ale nie podjęły tego.
Marion kiwała się, siedząc z podkurczonymi nogami.
– Chcesz, to ci wytrę plecy – powiedziała Sheilla, która jeszcze nie ubrana, rozczesywała się po strzyżeniu.
– No to do roboty – powiedział Don, podniósł ramiona i napiął bicepsy, uznał, że i on powinien wykonać rytualny gest należny jego płci.
– Przestań, Don powiedziała znużonym głosem Marsha. – Wszystkie doskonale wiemy, że jesteś muskularnym mężczyzną.
– Coście takie zgaszone? – zapytał. – Na którą dziś kolej? – ponowił, nie otrzymawszy odpowiedzi na poprzednie pytanie.
– Na Marion – odpowiedziała Sheilla, wycierając mu plecy. I rozmowa urwała się.
Marsha podała kolację. Zdziwiło go, gdyż wszystko było na słodko. Jedli w milczeniu i dość pośpiesznie.
– Nie ma już mięsa? – zapytał.
– Jest jeszcze, ale zrobiłam odmianę – odpowiedziała. Potem podeszła i pocałowała go.
Don był równie zaskoczony, co rozbrojony nieoczekiwaną czułością. Nic nie powiedział, ale jego wychudła i zarośnięta twarz rozpromieniła się.