– Przestań! – krzyknęła Marsha. – To nie ma sensu. Ona i tak umrze. Już raz zrobiłyśmy taki błąd.
Marion leżała nieruchomo. Łopata nie przecięła całkiem bandaża, choć wcisnęła się głęboko w gnijącą, rozpulchnioną tkankę: Marsha zdjęła bandaż, wyrywając zwoje ze szramy zostawionej przez łopatę. Sączyła się z niej jasnobrązowa, cuchnąca wydzielina. Następnie zawinęła – rozkładającą się tkankę w świeżo wyprany, czysty bandaż.
Może rano tego nie zauważy… – pomyślała.
Sheilla oprzytomniała. Wymiotowała do śniegu w tym samym miejscu, co wczoraj.
Radio Benha nadawało zawodzącą muzykę.
Poranek wstał równie szary jak poprzednie. Marion była półprzytomna. Jej bandaże całkiem przemokły. Po posiłku Marsha i Sheilla ponownie wyruszyły na grań, aby nawiązać łączność. Nie zmieniły opatrunku Marion. Odmrożenia Sheilli zaczynały się goić, a przynajmniej nie ropiały. Znów męczące, znane podejście; znów ból odmrożonej twarzy Sheilli. Tym razem pogoda była inna. Ciężkie chmury wlekły się po niebie.
Rozpoczęły nadawanie, ale długo odpowiadał im tylko równomierny szum głośnika.
Tym razem miały ze sobą wódkę i popijały ją, żeby nie zamarznąć.
W końcu usłyszały. Na kolejne wezwanie Orlic, w głośniku zachrypiało:
– Tu wasz Cygarniczka. Co u was nowego, siostry?… – zaśpiewał obcym akcentem Cygarniczka. Jego głos sprawiał wrażenie, jakby długo wahał się, czy odpowiedzieć.
– Tak się złożyło, że nie poszliśmy dalej. Po prostu, znaleźliśmy z moimi dobrymi duszkami genialne miejsce. Żarcia potąd… Rozumiecie, że w tej sytuacji nie chcemy uszczuplać naszych zapasów lekarstw? Wyłączam się na dobre. Do zobaczenia w ciepłym kraju. Buźka!
– Skurwiel! – skwitowała go Sheilla. – Słuchaj, co teraz będzie z Marion?…
– Sama widziałaś wczoraj. To jest żywy trup – odpowiedziała Marsha. – Ma przed sobą najwyżej parę dni. Chyba idzie zakażenie krwi. Jej stopy to gnijące mięso; Może pomogłaby amputacja i dużo antybiotyków. Cygarniczka ją dobił…
– Bez stóp można żyć – powiedziała Sheilla.
– Nie można żyć, bo nie można iść.
– Don chciał dla niej zrobić tobogan i ją ciągnąć.
– Don i Don… Nie możemy się uwolnić… Zwykły facet, może bardziej pomysłowy i rozsądny.
– Sama mówisz: może bardziej. Właśnie, bardziej… – powiedziała Sheilla.
– Ten pomysł z toboganem był bez sensu. Ciągnięcie go wykończyłby nas wszystkich, a rakiet śnieżnych nie widziałam w życiu. Nie wiem, co to jest.
– To czemu nie dałaś mu szansy jeszcze przez jeden dzień?…
– On nie miał szans. Gdyby się przespał z którąś z nas, to byłby sztywny… Najsłabsze było w nim serce.
Ponowiły wezwania w eter. Bezskutecznie. Sączyły wódkę. Marsha zaniepokoiła się, czy nie za dużo – przecież miały przed sobą drogę powrotną. Nareszcie w głośniku rozległ się obiecujący chrobot.
– Halo! Tu Orły!… – zamruczał męski głos.
Marsha powtórzyła formułkę o nich i zasobnym noclegu.
– To jest coś. – A zaraz potem: – Jest was trzy? Marsha potwierdziła.
– To jesteśmy stworzeni dla was – rozległo się znowu. – Ale najpierw towar na stół.
Mówcie o sobie.
Marsha precyzyjnie informowała o wyglądzie fizycznym każdej w nich.
– No dobra. A ta czarnula jest z Maxi-co?
– Tak. Przyjdziecie?
– No pewnie!… Nie opuścimy takich ciał. Kierunek mamy złapany, ale jutro możecie powtórzyć komunikat.
– A ilu was tam jest? – włączyła się nieoczekiwanie Sheilla.
– Sześciu! – w słuchawce rozległ się rechot i wszystko ucichło. Radiostacja przestała działać. Marsha próbowała ją ponownie uruchomić. Kręciła gałkami, stukała w obudowę, wreszcie zajrzała do środka.
– Cholera! Baterie się wylały i wszystko skorodowało na zielono. Dziwne, że tak długo działało – powiedziała. – Same tego nie naprawimy.
– Cholera, że teraz… Te Orły mogły nie złapać dobrego namiaru – strapiła się Sheilla.
– Może dobrze – odrzekła cicho Marsha.
– Myślisz?
– To już koniec? – znowu ni to zapytała, ni stwierdziła Sheilla.
Obie spojrzały w dół do doliny, gdzie w ich skrytej ostoi leżała nieprzytomna, umierająca Marion.
Marsha wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk z butelki. Robiło się chłodniej pod wieczór.
Po kolejnym wieczorze utopionym w oparach alkoholu nadszedł poranek zaznaczony znaną szarością. Marion leżała jak kłoda; co jakiś czas rzucała się w malignie. Już wieczorem bredziła, a obecnie nie było ani trochę lepiej. Kilka razy mówiła o gigantycznych kotach jeżdżących spychaczami i odgarniających śnieg, oraz o tym, że jej ciało rozrasta się nieustannie, a bandaże uniemożliwiają jej wypuszczenie nowych pędów zakończonych stopami. Bezsensowne wypowiedzi i zwierzęcy strach, żeby nie zrobiły jej potajemnie amputacji wprowadziły ponury nastrój. Marsha uważała, że tak późno amputacja nie miałaby sensu. Obie z Sheillą przycupnęły na kanapie nieruchome jak dwa osowiałe, markotne ptaki.
Po prostu oczekiwały tego, co musiało nadejść.
Radiostacja była uszkodzona nieodwracalnie, obwód drukowany pokrywała gruba warstwa wykwitów salmiaku.
Nawet nie rozpaliły pod kuchnią. Puszki z mięsem skończyły się już, pozostały ziemniaki jako podstawa menu, cebula i zamarznięte zwierzęta w stajni. Przy gotowanie posiłku wymagało jednak aktywności, do jakiej nie były w stanie się zmusić. Nie mówiły od rana do siebie, ale obie rozumiały, że teraz to będzie już tylko oczekiwanie na koniec Marion, którego nie można było oddalić i którego nie chciały przyspieszać.
Sheilla instynktownie omijała Marion, obawiając się zakażenia swojej gojącej się twarzy, W końcu zmusiła się i rozpaliła ogień, obrała ziemniaki i postawiła posolony śnieg do stopnienia. Marsha ograniczyła się do otwarcia kolejnej butelki. Sheilla pozostawiła kuchnię pod jej opieką i wyszła na powierzchnię. Pogoda od kilku dni nie zmieniła się – ciągle sunęły bure kłęby, ani razu nie ukazując skrawków czystego nieba;
– Dobrze, że prawie nie padało, odkąd tu przyszliśmy – pomyślała. – Widać nasze ślady. To pomoże nas odnaleźć.
Twarz piekła na mrozie, lecz mniej niż wczoraj. Rany goiły się, lecz takie rany lubią się otwierać ponownie.
Przemierzyła wzrokiem ścieżkę prowadzącą na grzbiet. Wpatrywała się z wysiłkiem.
Po chwili nie miała wątpliwości – ich trasą schodziło kilka osób. Pięć lub sześć szarych punkcików. Serce podskoczyło do gardła. Wszystko nabierało sensu. Perspektywa Benhanie była tak odległa, jak choćby przed godziną. Sheilla policzyła punkciki. Nie miała wątpliwości: nadchodziło sześciu mężczyzn.
Orły… – pomyślała. Serce tłukło się jak opętane, jakby chciało wyskoczyć przez gardło. Zbliżali się powoli, z wysiłkiem; głęboko zapadali się, mimo przetorowanej drogi.
Mogłaby powiedzieć o nich Marshy, ale nie wydawało się to w tej chwili ważne.
Pomyślała, że będzie to dla małej miła niespodzianka. Wkrótce byli już blisko.
Trzej mieli na sobie wielokrotnie pozszywane i połatane kurtki nylonowe, dwóch szło w równie zniszczonych waciakach, a jeden był w długim, czarnym płaszczu, owiniętym tekturą falistą związaną sznurkiem. Niscy, masywni i krępi z wyjątkiem tego w tekturze, nieprawdopodobnie wysokiego i wąskiego w ramionach jak tyka.
Sheilla stanęła w pozie uwydatniającej wszystkie zalety jej budowy. Podeszli do niej.
Rozpoznała, tych mężczyzn: trzech z nich spotkali w tamtej norze tydzień temu. Inni byli nie znani, ale równie nieatrakcyjni. Sallambo – ho był zarośnięty rzadkim, nieprzyjemnym zarostem. Oczy, sztucznie powiększone szkłami dalekowidza, wyglądały nienaturalnie.
Inaczej go zapamiętała.
Żałosna ofiara przemysłu spożywczego – pomyślała.
– Cześć, Orlico – powiedział pierwszy z nich. – Gdzie to wasze rozkoszne gniazdeczko?
Uwodzicielski uśmiech Sheilli zmarnował się pod opatrunkiem. Wskazała palcem na tunel. Mężczyzna uważnie oglądał konstrukcję komina.
– Niezła robota – powiedział. – To ten wasz owczarek?…
– To zrobił Don – potwierdziła.
– Przyszedł na byczka koniec – skwitował go tamten. Gdy się poruszał, jego ortalionowa kurtka szeleściła na mrozie.
– Gdzie jego spluwa? zapytał niski i barczysty, wyglądający na przywódcę.
– Marsha położyła ją na kanapie. Mieli obcy akcent, mówili niewyraźnie.
– Może byśmy się przedstawili i innym Orlicom – zauważył tamten.
Sheilla wskazała im wejście. Ostrożnie schodzili śnieżną sztolnią. W kuchni nieznośnie cuchnęło.
Zdumiona Marsha zerwała się z miejsca.
– Jednak trafili – wyrwało się jej.
– Co mieliśmy nie trafić – zarechotał jeden z nich. – Idziemy za wami już od tygodnia, a do tego mieliśmy jeszcze namiar z wczoraj.
– Są tylko te trzy. Obszedłem wszystkie pomieszczenia – powiedział, wchodząc ostatni, szósty mężczyzna. – Wydrążyli niezły labiryncik.
Ten zawinięty w tekturę zobaczył pistolet Dona, wziął go i otworzył magazynek.
– Gdzie naboje? – zapytał.
– Nie było naboi. Don nosił go za pasem tak dla fasonu, gdy spotykaliśmy innych.
Mówił, że to upraszcza kontakty międzyludzkie… – tłumaczyła Sheilla.
– Tośmy byli głupi wtedy – wyrwało się blondynowi w połatanej, czerwonej kurtce ortalionowej.
– No to dobra – powiedział ten wyglądający na szefa. – Teraz to odrobimy.
Podszedł do kanapy, na której leżała nieprzytomna Marion i jednym ruchem zerwał koc. Rozszedł się wstrętny smród. Lekko trącił grubą laską jej stopy.
– To jest już trup, chociaż przypadkiem jeszcze żywy. Trzeba to załatwić zaraz – powiedział.
Zamachnął się z całej siły uderzył ją laską w głowę. Chciał uderzyć ponownie, ale Marsha skoczyła ku niemu jak lwica i zatrzymała cios. Bez trudu wyzwolił się z jej uchwytu i twardą pięścią trzasnął ją w twarz.