Dym szarpał obolałe gardło. Usta piekły nieznośnie. Podrażniona tutką papierosa nie zgojona warga pękła i strużka krwi ściekła Rudowi na brodę. Zaczął krztusić się i kaszleć.
Każde kaszlnięcie wywoływało paroksyzmy bólu odbitych kiszek.
– No, Milenkowicz, weźcie się w kupę… – mruknął niezadowolony Neuheufel. – Taki młody facet jak wy… i taka galareta.
Rud zbyt słabo widział przez zapuchnięte oczy, aby ocenić swój obecny wygląd.
Zauważył jedynie, że złamana w czasie jednego z przesłuchań prawa goleń zrosła się krzywo.
Ciało miał w strupach i nie mógł rozróżnić ran.
Neuheufel pomógł mu powstać. Rud nie miał zdrętwiałych kończyn. Może było to zasługą różnych chemikaliów, które mu wstrzykiwali do żył po każdym przesłuchaniu. Stał krzywo, prawa noga była krótsza; starał się nie opierać na zgruchotanych palcach ani odbitych piętach. Pozostawały tylko zewnętrzne skraje stóp.
Neuheufel narzucił na Ruda szarą, więzienną koszulę bez rękawów. Widocznie regulamin zabraniał prowadzić korytarzem nagiego więźnia. Koszula miała na plecach wielki, płomienisty pentagram i dziesięciocyfrowy numer porządkowy. Rud nie pamiętał swojego numeru.
– Pójdziecie za mną. Tylko nie zróbcie mi wstydu i nie posrajcie się po drodze, Milenkowicz – powiedział Neuheufel. Otworzył drzwi pokoju przesłuchań i ruszył korytarzem.
Sycząc z bólu i utykając na potrzaskanych stopach, Rud pokuśtykał za nim. Przed oczyma migały mu wyglansowane oficerki Neuheufla. Nie mógł nadążyć za sprężystym krokiem śledczego.
– Coś wam się nie spieszy, Milenkowicz. Widać, niepotrzebnie starałam się o podarowanie wam tych ostatnich sesji. Wcale nie macie ochoty ruszyć dupy z pokoju przesłuchań – burknął Neuheufel przez ramię.
Nie mogąc zaprzeczyć, Rud zaczął płakać. Posądzenie o niewdzięczność zabolało go jak zapałka wepchnięta za paznokieć.
– Nie… nie… ja po prostu nie mogę szybciej – wybąkał pierwsze słowa.
Zatrzymali się przy windzie. Neuheufel z namaszczeniem nacisnął duży, niebieski guzik.
– Jedziecie na samą górę, Milenkowicz. Czy naprawdę was to nie cieszy? – zarechotał Neuheufel i lekko klepnął go w plecy. Rud głucho jęknął. Plecy były jedną rozrytą i zaropiałą raną.
II
Komisja lekarska już czekała na Ruda. Umundurowana pielęgniarka ustawiła go na środku pokoju, na niewielkim podeście naprzeciwko dużego lustra. Z lewej stał stół nakryty zielonym płótnem. Na stole stała archaiczna maszyna do pisania; na talerzyku leżały pączki; obok stały szklanki z zaparzoną kawą. Zielone sukno było obficie posypane cukrem pudrem od pączków. Komisja składała się z czterech lekarek. Wszystkie były w furażerkach i białych kitlach włożonych na mundury. Zauważył, że wszystkie mają na czapkach błękitne pentagramy, żadna nie nosiła płomienistego znaczka. Odetchnął z ulgą.
Lekarki były czerstwe, rumiane, w nieokreślonym wieku, mocno umalowane. Jedna z nich, pełniąca funkcję maszynistki, poprawiała sobie manicure jaskrawoczerwonym lakierem.
Ostry zapach acetonu mieszał się z zapachem kawy i ordynarnych perfum. Widok tylu kobiet, tryskających zdrowiem i natarczywą seksualnością oszołomił Ruda. W pokoju przesłuchań już dawno stracił rachubę czasu. Teraz wydawało mu się, że od niepamiętnych czasów nie widział kobiety.
Druga z lekarek, chyba najpiękniejsza, ogniście ruda, z rumieńcami silnie zaznaczonymi różem i wiśniowoczerwonymi ustami, przyglądała się Rudowi z widocznym zainteresowaniem. Trzecia, siedząca obok rozpięła mundur i kitel niemal do pasa, ciągle poprawiała i przesuwała dłonią piersi. Co chwilę pomiędzy jej ręką i tkaniną ukazywały się fragmenty gładkiej skóry. Nie zwracając uwagi na Ruda, rozmawiała z sąsiadką o pielęgnacji piersi i ich jędrności. Wreszcie wyciągnęła jedną jeszcze bardziej i niby zasłaniając się przed Rudem, pokazywała koleżance brodawkę, chwaląc się idealnie kolistym kształtem i kolorem aureoli, co podobno było efektem długich masaży i maści sporządzonych według specjalnego przepisu. Rudowi kręciło się w głowie z wrażenia. Anielice… – myślał z zachwytem…
Czwarta lekarka wysłuchiwała opowieści koleżanki o piersiach, gryząc świeżutkiego pączka posypanego cukrem pudrem i cicho siorbiąc, popijała kawę ze szklanki.
– No, wreszcie przysłali nam z dołu kogoś sensownego – powiedziała wiśniousta, biorąc teczkę z aktami – bo zwykle to zasuszone dziady, napuchłe grubasy albo embriony. Ho, ho, ho – okazała zdumienie, przeglądając akta – ale był z niego kobieciarz… Tyle kobiet… – zamilkła, wczytawszy się w dokumentację. – Hm… – mruknęła i z zainteresowaniem przyjrzała się Rudowi. Leciutki, zmysłowy uśmieszek dodawał wdzięku jej nieco agresywnej urodzie.
– Nazywacie się Rudolf Milenkowicz? – zapytała po chwili znaczącego milczenia.
– Ruder nie Rudolf – sprostował. – Ojciec był emigrantem.
– Niech będzie. Rozbierajcie się – zakomenderowała. Zanim zaskoczony Rud zdołał zareagować, strażniczki zdarły z niego więzienną koszulę. W lustrze przed sobą z przerażeniem ujrzał swoje zrujnowane ciało. Makabrycznie nabrzmiałą twarz ze szparkami oczu w sinych, napuchniętych oczodołach. Złamany nos, wargi rozdęte i zniekształcone.
Potwornie wychudzone kończyny pokryte zaschłą krwią, potem i brudem; otwarte rany i pokracznie, krzywo zrośniętą prawą nogę. Zwisające, strzępy uszu…
Dopiero po chwili, jakby czekając, aż Rud zdąży się dokładnie obejrzeć, lekarki gruchnęły śmiechem.
– Przecież mężczyzna ma w tym miejscu co innego, a nie takie strzępy – wypaliła ta, co piłowała paznokcie, a inne wybuchły głośnym śmiechem.
– Czy to w ogóle jeszcze jest mężczyzna? Jest gorszy niż jakiś dziad albo zawałowiec!
– rechotały jedna przez drugą. – Ale nędza fizyczna! – zarumienione i ożywione, lekarki przekrzykiwały się, kipiąc płciową kobiecością…
– Zobaczymy, co się z tego da zrobić – stwierdziła najpiękniejsza i podeszła do Ruda.
– No, nasi chłopcy zdrowo nad nim popracowali – powiedziała, trącając ołówkiem resztki genitaliów Ruda. – Porozrywane i popalone strzępy; teraz zupełnie zakażone, zropiało – powiedziała. – Zaprotokołować: nadaje się do całkowitego usunięcia.
– Podłączali mi elektrody… szarpali haczykami… – wybąkał głucho Rud.
– Zgadza, się. Dlatego skóra jest zwęglona – odpowiedziała. – Nic się nie martw.
Założymy ci fajną rurkę. Będziesz sikać bez bólu.
Serce Ruda szarpnęło się jak uwięziony ptak.
– Czujesz coś? – zapytała, dla odmiany zagłębiając ołówek w obszernej, gnijącej ranie, sięgającej od obojczyka do barku. Musiała go głęboko wcisnąć, zanim Rud syknął z bólu.
Długo zastanawiała się nad jego nogą, w końcu stwierdziła, że kość gnije i nogę trzeba obciąć pod kolanem.
Powolny stuk archaicznej maszyny pieczętował wyrok nad nieszczęsnym ciałem Ruda. Protokolantka myliła się, klęła i narzekała, że pisanie niszczy jej lakier na paznokciach.
Lekarka dłużej zastanawiała się nad jego twarzą.
– Małżowiny chyba usuniemy do reszty, bo niewiele z nich zostało… – zawahała się. – Nos też by się przydało…
Widocznie zrobiło się jej żal Ruda, gdyż dodała:
– Ciężka sprawa z tobą… Jest bardzo mało zdrowej skóry do uzupełnień.
– Bili mnie, aż skóra pękała – powiedział. – Polewali kwasem pod pachami…
– Przestańcie skomleć, Milenkowicz – rzuciła twardo, a jej piękna twarz nieoczekiwanie stwardniała w wyrazie widywanym u Neuheufla. – To jest zwykła procedura przesłuchań. Bez powodu tam nie trafiliście.
Zaraz jednak znowu zmieniła ton.
– Mogę zrobić małżowiny uszne, ale wtedy nie starczy na rurkę do sikania… – powiedziała bardziej życzliwie. – Zrobię ci dziurkę jak dziewczynie, ale będziesz musiał sikać na siedząco.
– Może zrobić z niego dziewczynę – zachichotała ta, co bawiła się piersią. – Zrobimy mu dziurkę do sikania i piersi wypchane gąbką. Wtedy starczy skóry, żeby mu odstawić buziaka na cacy.
– Nie… nie możecie… nie zgadzam się – gwałtownie zaprotestował Rud.
– Jeśli się nie zgodzicie na operację, to w ogóle nie będziemy was leczyć, Milenkowicz – powiedziała twardo najpiękniejsza. – Wolna droga! Z gnijącymi genitaliami i gnijącą raną na barku niedługo pociągniecie. Najwyżej dziesięć dni. Już się wywiązuje ogólne zakażenie.
Rud skulił się.
– Wasza zgoda na wszelkie zabiegi operacyjne i amputacje jest warunkiem rozpoczęcia leczenia. Macie absolutną wolność wyboru. Proszę bardzo, wybierajcie – prychnęła.
Chwilę odczekała na jego odpowiedź. Rud ścierpł ze strachu.
– No – powiedziała z wyraźnym triumfem. – Nie zrobimy z niego kobiety. W papierach pisze, że to mężczyzna, to ma być mężczyzna. Musi się zgadzać.
– Można mu uciąć nogę ponad kolanem, to będzie z tego trochę skóry na naprawę twarzy – podsunęła jedząca pączki.
– Szkoda stawu – myślała na głos piękna lekarka. – Chyba nie jest zniszczony. Będzie łatwiej zamontować protezę.
– Chyba nie ma na składzie krótkich protez – nie ustępowała jedząca pączki, oblizując słodki puder z warg – tylko te długie, na pełny wymiar.
– Przecież protezę dopasowuje się do nogi, do kikuta, a nie odwrotnie – ośmielił się powiedzieć Rud.
– Nie wtrącajcie się, Milenkowicz – warknęła bawiąca się piersią i jak rewolwer wycelowała w niego okazałą brodawkę – i tak wyglądacie jak ostatnia ruina. Dwadzieścia centymetrów krótszy kikut nie zrobi wam różnicy. Ładnie by wyglądało, gdyby nasz przemysł musiał robić każdemu protezę indywidualnie. Nigdy byście sobie nie kupili takiej indywidualnej protezy, tyle by to musiało kosztować. Czy wy w ogóle słyszeliście o taśmowej produkcji?
Rud przestał wtrącać się do dyskusji nad swoim ciałem. Nie protestował, był przecież w Niebie.