– Urodziła?.
– Chyba nie. To znaczy na pewno nie – Rud był spocony z wysiłku. Wyznanie nie przyniosło mu żadnej ulgi.
– Przejrzę wasze akta, Milenkowicz. Zobaczy się, co się da z tym zrobić – ton Neuheufla był oficjalny. – Jak ona się nazywała?
– Dianna. Dianna Felden. Taka dziwna pisownia imienia. Neuheufel pokiwał głową i odwrócił się do okna. Nie chciał, aby Rud ujrzał, że śmieje się do swoich myśli.
VIII
Do sali Ruda przybył Tony, wiekowy epileptyk o błyszczącej łysinie pokrytej dziesiątkami rudych piegów i drżących rękach pokrytych plamami i kalafiorowatymi naroślami. Rud poznał go jeszcze w szpitalu.
W miarę rekonwalescencji Ruda, czas spędzany na ćwiczeniach rehabilitacyjnych ulegał skróceniu. Rud nienawidził tych obowiązkowych męczarni, kiedy najpierw musiał moczyć ręce, nogi lub moczyć się cały w gorącym roztworze soli, a następnie muskularne, szorstkie masażystki wyłamywały jego zastałe stawy, aby przywrócić im sprawność. Nie znosił ich ironicznych komentarzy. Podobno robił zaskakująco duże postępy, choć sam uważał inaczej. Blizny zbladły, a papierowa, różowa skóra stała się grubsza, bielsza i mniej drażliwa.
Ponieważ Rud miał obecnie nieco więcej czasu, Neuheufel zaproponował mu pracę.
Zapewniała dodatkowe kupony na papierosy i nieco lepsze jedzenie. Rud nie palił, ale za papierosy można było dostać niemal wszystko, stanowiły powszechny towar wymienny.
Dostał pracę na bocznicy kolejowej, przy wyładunku przybywających z tamtej strony nowych lokatorów. Stara, parowa lokomotywa, sapiąc z wysiłku, pchała na bocznicę kilka wagonów bydlęcych. Z kabiny wychylała się umorusana twarz kolejarza w wojskowej czapce z płomienistym pentagramem. Transportem z tamtej strony zajmowali się funkcjonariusze pracujący zwykle na dole.
Drużyna Ruda miała za zadanie rozładować transport. Przodownik, nosił czapkę z błękitnym pentagramem oraz czarną, policyjną pałkę, ale nigdy tej pałki nie używał, ponieważ wszyscy pracowali z ochotą. Pracy było mniej niż chętnych. Od dłuższego czasu transporty przychodziły rzadko i były stosunkowo nieliczne. Dawniej zdarzały się okresy, że bocznica była zatłoczona wagonami, drużyny pracowały w dzień i w nocy, a i tak nie mogli nadążyć z rozładunkiem. Wtedy przyjeżdżało bardzo wielu młodych mężczyzn w transportach, a w ostatnim okresie szczególnego nasilenia dostaw – nie tylko młodych mężczyzn. Pałki przodowników bywały wtedy w użyciu, chociaż za dniówkę płacono wówczas znacznie więcej niż obecnie, a za noc była dodatkowa stawka.
Drobny, śniadoskóry Jose wspominał te czasy. Palił mocnego skręta. Miał niski numer, niemal o połowę niższy niż Rud. Jose był kiedyś buntownikiem czy partyzantem. Nie pamiętał dokładnie albo nie chciał powiedzieć.
– Szli całymi gromadami, w pasiastych piżamach – wspominał Jose. – Jeden taki, chudy jak wieszak, o zapadłych, ale aż gorejących oczach, zatrzymał się, wlepił we mnie te swoje gały i mówi: Tam była bocznica kolejowa i tu też jest bocznica kolejowa”. Potem wciągnął nosem powietrze, nie?, i wzdycha: ”Eli, Eli, i dym tak samo śmierdzi. Czy to, bracie, nie ironia?” Nie zrozumiałem tego. I poszedł, taki zgarbiony z wystającymi łopatkami.
Nie mogę go zapomnieć. Potem go nie spotkałem, chociaż chciałem pogadać z facetem – Jose poruszył płaskimi, smoliście czarnymi wąsikami, wyssał resztki dymu i zadeptał peta.
Gdy odplombowano wagony, okazało się, że w środku stoją rzędami spore kadzie ze szczelnie dopasowanymi, zabezpieczonymi pokrywami. Każda z kadzi miała dwie rączki do przenoszenia. Gdy przenoszono kadzie z wagonów i ustawiano po dwie na wózkach akumulatorowych, wewnątrz kadzi chlupotała woda. Praca była męcząca, kadzie ciężkie, a dzień wyjątkowo upalny. Rud był zlany potem. Pracował z Josem, który wprawdzie niewysoki, był jednak silnym mężczyzną. Znacznie gorzej było starcom, którzy sapali i jęczeli z wysiłku. Ale pokusa przydziału papierosów była zbyt silna, więc przodownik nie musiał wymachiwać pałką.
Przodownik Eckhardt był wysokim mężczyzną o mięśniach kulturysty i twarzy aktora grywającego w westernach. Przechadzał się wolnym krokiem wśród pracujących. Czasem pomagał, gdy kadź niesiona niezdarnymi rękami przechylała się niebezpiecznie.
Ten transport nie dawał Rudowi spokoju. Przecież mieli być ludzie, a przyszły wielkie kubły z wodą. W nocy, gdy zmęczone mięśnie przyjemnie mrowiły, zasypiając, miał przed oczyma szeregi szarych, numerowanych kadzi.
Następnego dnia miał wolne. Neuheufel siedział przy biurku i przygotowywał kolejne sprawozdanie. Rud przepisywał dla niego długie tabele z rzędami liczb. Popijał czarną kawę z cykorii słodzoną sacharyną. Neuheufel popijał prawdziwą kawę słodzoną cukrem. Rud spytał go o tajemnicze pojemniki.
– To nienarodzeni – skrzywił się niechętnie Neuheufel. – Zawsze tak przychodzą.
Wylewają ich kubłami do kibli, to i do nas przychodzą w kubłach. Osobno ręce, nogi, głowy… Rozumiesz?… Te łyżeczki chirurgiczne rozwalają takiego na kawałki. Potem dziewczyny z działu medycznego muszą od nowa składać, zszywać. Syf, nie robota. Takie małe rączki, delikatna tkanka…
– Lekarki zszywają?
– Gdzie tam, za dużo tego przychodzi. Podopieczne zszywają. Wyskrobała jednego, to zszywa jednego; dwóch, to zszywa dwóch.
– Każda swoje dziecko?
– Nie wiem. Raczej nie… ze względów praktycznych: Nieważne. Ważne co innego: żeby nie pomylić jednej ręki od jednego, drugiej od drugiego, boby dopiero było – zarechotał rubasznie.
Biały, porośnięty rzadkimi, czarnymi kudłami, opasły brzuch Neuheufla wylazł z rozpiętej, mundurowej koszuli i podskakiwał w takt śmiechu. Rud wylał kawę do zlewu.
Chciało mu się rzygać.
IX
Pomimo pierwszego wrażenia Rud polubił pracę przy odbieraniu transportów.
Wymógł tylko, żeby Neuheufel nie wysyłał go do pracy, gdy przychodziły transporty szczelnie zamkniętych pojemników. Nadal bał się ich. Natomiast gdy przychodziły inne transporty, praca była przyjemna. Lubił patrzeć, jak przerażone starcze twarze rozpogadzały się, widząc po tej stronie błękit nieba i słońce. Potem prowadził ich posłusznych, pokornie zgarbionych, kurczowo trzymających w dłoniach ulubione przedmioty. Tłumaczył im po drodze, żeby odrzucili od siebie, co przynieśli, bo i tak nie zdołają nic zachować z tego, co przynieśli z tamtej Strony. Niektórzy słuchali, inni nie, tym trzeba było odbierać ulubione przedmioty przemocą. Czasami wynikała z tego niepotrzebna szamotanina. Potem nowo przybyli szli na komisję, która rozstrzygała, kto udaje się na karę większą. Jose twierdził, że komisja o niczym nie rozstrzyga, jedynie dostaje gotowe decyzje z góry i tylko administruje i rozdziela transporty. Ruda peszyły kobiety, jeśli tylko nie były zgrzybiałymi staruszkami.
Wydawało mu się za każdym razem, że czyta w ich wzroku stwierdzenie, że się nie liczy, bo przestał być mężczyzną, gdyż sika przez zastępczą rurkę.
Do ich drużyny dołączył Fiala. Bardzo młody chłopak, świeżo po karze większej. Rud nie był w stanie patrzeć na jego twarz. Była wyjątkowo źle i niestarannie odtworzona. Uszy nierówne, jedno przyszyte nieco wyżej niż drugie. Nos za krótki, odsłaniający wielgachne dziurki, jakby małpie. Skóra na szczęce pogruzłowana i nierówna. Liczne mosty tkankowe na szyi, niezliczone różowe pręgi blizn przebiegające przez twarz. Płaty łysej skóry na czaszce i przerażające palce przypominające kości szkieletu obciągnięte mocno napiętą błyszczącą, różową bibułką. Fiala mówił, że w czasie śledztwa z upodobaniem kropili go benzyną i podpalali. Popalili mu prawie całą skórę. Podobno był to pomysł śledczego Neuheufla. Rud nie chciał w to uwierzyć. Fiala nic nie mógł nosić w zniszczonych dłoniach, więc tylko odprowadzał przybyłych i namawiał ich do pozostawiania przyniesionych przedmiotów. Na Ruda spadał obowiązek odbierania mienia przemocą. Rud nie był zadowolony z takiego pomocnika. Fiala przeciwnie, obdarzył Ruda nieoczekiwanym zaufaniem.
– Najokropniejsza była potem komisja medyczna – zwierzył się kiedyś Rudowi, gdy siedzieli na nasypie, czekając, aż lokomotywa odtransportuje opróżnione wagony. – Myślałem, że się zapadnę pod ziemię – Fiala czerwieniał ze wstydu, aż blizny pęczniały jak krwawe pręgi. – Przez pół godziny ryczały ze śmiechu, że nic mi nie zostało… Cholera, co mi miało zostać, jeśli wszystko dokładnie wypalili, żeby ani śladu nie było. Tak samo spalili mi nos, uszy, powieki; aż się dziwię, że nie oślepłem. Rud pokiwał ze zrozumieniem głową.
Wypluł przeżutą gumę. Ostatnio dostawał od Neuheufla nikotynowe gumy do żucia. Najpierw powinien przyzwyczaić się do nikotyny, aby później zainteresować się papierosami.
Neuheufel chciał go nakłonić do palenia papierosów, żeby Rud bardziej zainteresował się pracą w nadgodzinach, za które płacono papierosami.
– To jest zwyczajna procedura adaptacyjna, ten śmiech – powiedział. – Podobno uodparnia. Nie przejmuj się, chłopie. Wprawili ci chociaż rurkę do sikania?
– Wprawili.
– Nie boli, jak sikasz? Bo jeśli co, to zgłoś się do medycznego. Muszą ci zrobić poprawkę – Rud przypalił papierosa dla Fiali.
– Jest w porządku. Rurka działa, tyle że stale z niej kapie. Bez przerwy. Kropla za kroplą.
– To zgłoś. Niech poprawiają. Nie ma się co z nimi pieprzyć.
Chwilę siedzieli w milczeniu. Rud żuł nową porcję gumy, choć nie lubił jej smaku.
Przypomniał sobie, jak sam peszył się swym kalectwem, dopóki nie dowiedział się, że większość jest w podobnej sytuacji. Fiala palił. Na sąsiednim torze rozładowywano transport.
– Przystojniak znowu niesie walizkę jakiejś dziewczynie – prychnął Fiala z zazdrością.
– Ten to świetnie wylądował.
– Podobno nie był na karze większej – powiedział Rud – to nie ma problemów.