– Co masz na myśli?.
– Trzeba zachować to, co najlepsze z dorobku. To najważniejsza sprawa. Zachować dla przyszłych pokoleń, a może dla innych narodów, które będą chciały kontynuować drogę.
Wiesz, w historii Heddehen zdarzało się wiele okresów zastoju, wiele głębokich upadków.
Wymierały całe kontynenty. Ale zawsze po kilku, czasem nawet po kilkunastu stuleciach inne narody podejmowały pałeczkę wiecznej sztafety. Jakaś grupa dochodziła do wniosku, że to ona jest najlepsza, to ona niesie jakieś szczególne wartości, i koło postępu ruszało na nowo.
Zabawne, jak proste idee mogą wydać niezwykłe owoce. Ale wyścig się kończył, gdy grupa, kultura nie chciała być nadal odrębna, zechciała roztopić się w tle, w innych, tym samym dając wszystkim wokół do zrozumienia, że nie niesie z sobą już niczego szczególnego. Wtedy motor rozwoju zatrzymywał się, przez pewien czas czerpano namiastkę postępu z łamania tego, co decydowało o odrębności, ale w pewnym momencie nie było już nawet czego łamać.
A to był nieodwołalny koniec.
– Osiągnęliśmy już ten stan?
– Ciągle wierzę, że jeszcze nie. Od z górą stu lat trwa to łamanie – wyrywa się ludziom z serc zasady, wiesz, takie generalne reguły: ”rób to, bo to dobre, nie rób tego, bo to złe ”; zastępowanie namiastką; zmętnianie. Na ile to jest trwałe, na ile wsiąkło w ludzi i stało się już ich częścią? Nie wiem, Graham. Wiem, że są ogłupieni przez mass media. Popatrz, przez lata głaskano i wychwalano emigrantów nad miarę i było dobrze, teraz się ich niszczy i opluwa i też jest dobrze, ludzie zupełnie zobojętnieli.
– Czyli że to co robi Reinefart, żeby zjednoczyć wszystkich przeciw Heddeni, ma sens? Chce obudzić poczucie odrębności, wprawić w ruch motor postępu?
– Nie. To jest szamotanina społeczeństwa pozbawionego serc i mózgów. Gdzieś tam kołacze się jeszcze poczucie, że odrębność jest do czegoś potrzebna, a wynikiem jest atak agresji, bo jest coraz gorzej, a obiektem tej agresji stają się ci, którzy próbują się jeszcze jakoś bronić przed rozkładem i przez to sprawiają na innych wrażenie podejrzanie zaradnych i aktywnych. To konwulsje trupa, który nie pamięta już, co trzymało go przy życiu.
– To, co powiedziałeś, dobija bardziej niż komisja weryfikacyjna.
– To pogadajmy o przyjemniejszych rzeczach. Kto prowadzi przesłuchanie?
– Nie ma przesłuchania. Zwyczajnie, referują twoją sprawę, ty wysłuchujesz, potem wychodzisz, a oni się naradzają, potem oznajmiają ci decyzję, a ty podpisujesz, i to wszystko.
Nie da się za wiele powiedzieć bo ucinają dyskusję.
– Kto referuje?
– Ludożer.
Ebahlom instynktownie złapał się za ucho.
– Kłapie i czerwienieje?
– Pewnie. Jest w świetnej formie. Na dodatek, łypie ślepiami.
– Martinez też jest?
– Ten jest jeszcze gorszy. Dusi powoli. Jak buldog.
– Muszę się dokładnie przygotować do swojej walki. Pewnie mnie zjedzą, ale będzie długo trwało, bo jestem tłusty.
XXII
Hsiu akurat majstrował coś przy instalacji. W zasadzie było obojętne, czy zniszczy coś tym razem czy nie.
– Panie Ken, zamykamy firmę – powiedział do niego Graham. – Może pan wyłączyć Instalację. Jesteśmy zwolnieni.
– Dlaczego, panie Graham? Dlaczego właśnie teraz? Przecież idzie mi już wszystko znacznie lepiej. Nie może pan mi tego robić właśnie teraz!
– Nie ja pana wyrzucam – Graham machnął ręką. – Wywalili nas wszystkich.
Likwidują naszą grupę. To, że się pan nauczył obsługiwać instalację, w niczym panu nie pomoże… Nawet to, że jest pan opłacany w połowie przez Ebahloma nie pomoże, bo Ebahloma też wywalają. Wszyscy zgodnie lądujemy na bruku.
– Likwidują całą grupę? – zapytał Hsiu z niedowierzaniem.
Graham skinął w milczeniu głową. – Gdzie Agnes?
– Wyszła godzinę temu na campus.
Graham obszedł swoje laboratorium: jedna instalacja próżniowa, sporo bałaganu, dwa stanowiska preparatyki próbek, jedno dygestorium, dwie szafy z odczynnikami, dwa biurka studentów, trochę drobiazgów – wszystko, co zdołał zgromadzić w ciągu pięciu lat pracy w randze profesora. W sumie nie warto, żeby spojrzeć na to dwa razy Chociaż z każdym elementem wyposażenia, nawet z każdym meblem była związana historia walki o uzyskanie go, o wyciągnięcie z gardła skąpej administracji potrzebnych pieniędzy.
Poszedł do swego biura. W zasadzie nie lubił swojego biurka, swojego krzesła, koślawej szafy na książki. Zaraz potem, gdy wprowadził się do tego gabinetu, zginęła Jeanette i odtąd stale te meble kojarzyły mu się z tym faktem. Pamiętał, jak razem cieszyli się, gdy uzyskał pozycję profesora, jak cieszyli się z tego gabinetu i pustego laboratorium, a zaraz potem ona zginęła w wypadku i został sam. Przez dziesięć godzin dziennie sam na sam z tymi brzydkimi meblami w pustym laboratorium.
W zasadzie pogodził się już z utratą pracy, jednak zupełnie nie wiedział, co powinien zadecydować, co powinien zrobić. Trzymiesięczna odprawa i zasiłek korciły, by pozostać w Maratheon i zaczekać – może decyzja zostanie zmieniona. Z drugiej strony, po roku bezskutecznego oczekiwania będzie musiał i tak wyjechać, bo innej pracy tu nie znajdzie, a wtedy nie będzie miał pieniędzy na rozpoczęcie czegokolwiek nowego, gorzej – nie miałby nawet pieniędzy na podróż. Ponadto nic nie wskazywało, że decyzja podjęta przez komisję zostanie zmieniona.
Wyciągnął się wygodnie, kładąc nogi na biurku zawalonym notatkami, i podłożył pod głowę splecione dłonie. Różne myśli chodziły mu po głowie, ale ta najważniejsza: jak wybrnąć z sytuacji, jakoś nie chciała przyjść.
Przyszła natomiast Agnes: Taka jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Teraz była lekko ubrana: w swoim sweterku i połatanych dżinsach, ale też usiadła tak jak wtedy – po tej samej stronie biurka i też jak wtedy spojrzeniami – i gestem zdradzała mieszanie się wrodzonej pewności siebie z niepokojem. Jakoś tak niepotrzebnie poprawiała sweterek, obciągała rękawy, mrużyła oczy ni to ironicznie, ni to bezradnie.
Nie, wtedy była bardziej pewna siebie… – pomyślał.
– Co zrobimy, Graham? – powiedziała wreszcie.
– O, jest wiele możliwości: możemy zejść do laboratorium i zaparzyć herbatę albo kawę, albo twoje ziółka…
Swoja drogą nie dorobiłem się przez te lata palnika, trójnogu i jakiegoś garnka w swoim gabinecie… – pomyślał.
– …możemy iść na lunch do stołówki, bo już zaczęli wydawać – dalej nudził. – Albo iść na giełdę i pokibicować, jak idzie moim kolegom, chociaż podobno jest jakaś lista i wszystko zostało już dawno ustalone, albo możemy pojechać do miasta i połazić za dnia wśród ruder, albo pojechać do siebie i spędzić popołudnie na kanapie. Dużo tych możliwości.
– Mów poważnie. To nie są żarty.
– Pewnie, że nie. To są słabe dowcipy.
– Mówisz, jakbyś był załamany – odzyskiwała pewność siebie i rzeczowość.
Zaraz pewnie zacznie mi lekko docinać… – pomyślał. – Zresztą, pewnie wszystkie kobiety są takie. Jeanette była jeszcze gorsza: kiedy mi coś nie szło, robiła awanturę, jakby usiłowała mnie dobić. Niechcący.
– Pewnie trochę jestem załamany, ale nie tak bardzo jak pomyślałbym, że będę, gdybym wyobraził sobie taką sytuację tydzień temu.
– A mówiąc poważnie: co zrobimy, Graham?
Huśtnął się z fotelem, co groziło tym, że krzesło straci równowagę i Graham runie do tyłu.
– Siądź porządnie. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby coś złego ci się stało.
Zignorował jej uwagę.
– Możemy pozostać i czekać na odmianę losu lub wyjechać i szukać szczęścia gdzie indziej…
– Nic szczególnego mnie nie wiąże z tym miejscem – powiedziała. – Brzydkie miasto na równinie. Tyle że dobry uniwersytet. Tu umarła moja matka, a potem mój ojciec. Nie lubię tego miasta.
– Tu zginęła moja pierwsza żona – dopowiedział. – Wciąż z uniwersytetem łączy mnie sentyment, bo tu robiłem w miarę szybką karierę. Do dzisiaj.
– Ale prawdopodobnie na innych uniwersytetach też przeprowadzą albo już robią redukcję – powiedziała. – Będzie trudno o pracę.
Jakoś tak szybko zgadało się i rozważali tylko jedną możliwość – wyjazd.
– Mogę pracować w szkole, ty też. Ale gdzie naraz potrzeba aż dwóch nauczycieli chemii? Z jednej pensji trudno będzie wyżyć…
– Mogę pracować gdziekolwiek.
– Nie chcę, żebyś pracowała gdziekolwiek. Myślałem, żeby przenieść się zupełnie daleko.
– Wyemigrować?
– Właśnie. Wiesz, w tym kraju robi się coraz gorzej… Nie to chciałem powiedzieć – robi się coraz paskudniej… Coraz trudniej być dumnym z tego kraju, wiesz?…
– : Rozumiem, o co ci chodzi. Wiesz, mnie przez cały czas wychowywano tak, abym wtopiła się właśnie w to społeczeństwo.
– A ono teraz stara się ciebie odepchnąć – dopowiedział. – Jak woda odpycha kawałek korka.
– Ale ja nie chcę być całe życie emigrantką.
– Już jesteś. A ja też się nim stanę. Chwilę oboje milczeli.
– Do Republiki Środka? – podsunęła.
– Nie. Stamtąd przenoszą się do Ameryki, żeby studiować, czyli że tam są jeszcze gorsze uniwersytety albo jest ich mało, albo jedno i drugie. Żadna z tych możliwości mnie nie pociąga. Za dobry jestem, żeby rezygnować łatwo ze swoich szans – urwał na chwilę dla wzmożenia efektu.
– Do Zjednoczonej Europy, Agnes – powiedział głośno. – Tam powinniśmy spróbować. To może być kraj wielkiej szansy. Wiele dobrych uniwersytetów, ostra konkurencja, to coś dla nas.
– : Może masz rację, chociaż tak mało wiadomo o Zjednoczonej Europie oprócz przemówień jej miodoustych kanclerzy -. urwała na chwilkę. – Ale czy starczy nam pieniędzy na bilety? – zatroskała się.