Выбрать главу

– Pewnie zasięg tego srebrnego cuda jest za krótki i musi wylądować dla nabrania paliwa – zwęziła oczy w szparki.

– H… h… h… – zachichotał cicho. – Myślisz? Uśmiechnęła się po swojemu, odsłaniając ten szczególny błękit oczu.

– Ostatecznie, my mamy prom kosmiczny – powiedział.

– Oni, pewnie całą eskadrę promów. Teraz to już nie dni.

– Właśnie.

Wzmocniona kawa nie wystarczyła na długo. Znów drzemali, choć było to niewygodne. Ostatecznie, w autobusie było jeszcze gorzej, a jednak spali.

Kapitan kazał zapiać pasy, samolot podchodził do lądowania. W końcu znajomy turkot i twarde, krótkie uderzenia oznajmiły ponowne zetknięcie z ziemią.

XXX

Transport do dworca lotniczego odbył się autobusami, podobnie jak w Toronto, z tym że zamiast drabiny podsunięto schody na kółkach. Na płycie lotniska stało przynajmniej dwadzieścia pięć samolotów różnych typów i wielkości. Pomimo ciemności były oświetlone i widoczne. Po sennym bezruchu pustej płyty lotniskowej W Toronto, Hermannhaffn sprawiało przyjemne wrażenie. Coś się działo, panowało ożywienie, paliło się wiele świateł.

Nad barakiem dworca lotniczego wywieszono transparent: ”Witamy w Wielkiej Rzeszy Europejskiej”. Mocny reflektor rozświetlał napis.

– Coś z tą nazwą nie bardzo – zauważył Graham.

– Może w międzyczasie zmienili.

Pasażerów wprowadzono do dużej poczekalni, przypominającej salę odlotów w Toronto, każdemu wydano plastikowy numerek porządkowy oraz deklarację wjazdową Rzeszy. Poproszono, by usiedli na przygotowanych ławach i wypełnili deklaracje. Wokół snuli się żołnierze z ochrony lotniska. Byli w czarnych mundurach, niektórzy prowadzili psy do wykrywania narkotyków. Co chwilę wywoływano po dwa, po trzy numery.

– Popatrz, co oni tu wypisują – powiedziała Agnes, która pierwsza wzięła się za studiowanie deklaracji.

– Taak?…

– Wwóz broni, narkotyków, roślin i zwierząt… – czytała.

– Co chcesz od tego?

– …pornografii i symboli religijnych jest wzbroniony. Proszę zdać wszystkie rzeczone przedmioty, rośliny lub zwierzęta właściwym urzędom na granicy.

– Chyba trochę przesadzają…

– Chyba że stale będą ci zaglądać pod spódnicę, bo uważają, że ciało nie jest strefą prywatną.

– Mnie nie mogą zaglądać pod spódnicę – uśmiechnął się. – Mówiąc poważnie: nie wierzę, żeby posunęli się do czegoś takiego.

– Ja, w każdym razie, nic nie zdam – od ślubu Agnes nosiła krzyżyk. -

– Nie spieraj się z nimi. Zrób, jak każą – burknął, chociaż sam nie był zadowolony z tego, co powiedział.

– Jak mnie zmuszą – wydęła usta. – Przy kolejnej rewizji. Żadnej rewizji nie było.

Agnes i Grahama poproszono w jednej turze, ale uprzejmy żołnierz wskazał każdemu z nich dwojga inne drzwi.

– Proszę bardzo, to nie potrwa długo – powiedział.

Graham zamknął za sobą drzwi. Pokój umeblowano bardzo prosto, ale meble były dobrej jakości – biurko, fotel, krzesło dla petenta, lampa stojąca na biurku, szafa na książki, na ścianie portret jakiegoś faceta z zaciętą twarzą. Przy drzwiach stali dwaj żołnierze.

– Proszę usiąść – powiedział umundurowany urzędnik, podnosząc głowę znad papierów. Ze smagłą, pociągłą twarzą kontrastowały blade, wodniste tęczówki.

– Proszę wypełnić ankietę i podpisać. To jest zarazem podanie o przyznanie obywatelstwa Rzeszy Europejskiej – podał Grahamowi kilkustronicowy zeszycik.

– A deklaracja wjazdowa?

– To odda pan później. Najpierw obywatelstwo.

Pytań było kilkaset, niektóre bardzo drobiazgowe: o przodków aż do trzeciego pokolenia wstecz, o ich pochodzenie społeczne, o rasę, o zawód; szczegółowy przebieg kariery zawodowej aplikanta; choroby, które przeszedł; to samo o współmałżonku. Wielu danych dotyczących rodziny Agnes nie zdążył poznać, wiele danych o rodzinie Jeanette zdążył zapomnieć.

– Czy to nie przesada, ta wnikliwość? Urzędnik spojrzał na Grahama pytająco.

– No… dla nas Europa była zawsze symbolem demokracji, równości, wolności i tolerancji. Zawsze z uwagą słuchałem przemówień kanclerzy europejskich, którzy tak trafnie i precyzyjnie formułowali te zasady. W moich oczach to był wzór, do którego Ameryka powinna zmierzać. A tutaj? – Graham ujął w dwa palce plik papierów, które mozolnie wypełniał od pół godziny. – Mam odpowiedzieć na… – zajrzał na ostatnią stronę -…pięćset siedemnaście pytań, wśród których są takie, jak: jakiej rasy byli rodzice żony mojego stryja…

A może nawet bardziej intymne, tylko nie zdołałem się do nich dokopać. Takie rzeczy chce demokratyczne państwo wiedzieć o swoim obywatelu?… Gdzie są prawdy, sztandarowe prawdy europejskie, głoszone przy każdej okazji przez waszych kanclerzy?… – wypalił.

Urzędnik wziął ankietę z rąk Grahama.

– Przez dwanaście lat zdążyliśmy odpocząć od bombastycznych przemówień naszych kanclerzy. Tu się bardzo wiele zmieniło, odkąd ostatni kanclerz został skazany za zdradę i rozstrzelany – panie Jager.

Szybko przejrzał rubryki wypełnione przez Grahama.

– To, co pan wypełnił, wystarczy. Proszę tu podpisać, panie Jager.

Następnie sam skreślił zdanie na końcu, podania, złożył pod nim podpis i przyłożył małą, metalową pieczątkę.

– Gratuluję. W tym momencie stał się pan obywatelem Wielkiej Rzeszy Europejskiej.

Zostanie panu wydana karta identyfikacyjna oraz nadany numer obywatelski. Potrzebujemy wykształconych ludzi, czystych rasowo. Proszę… – wykonał nieokreślony ruch ręką, a jeden z wartowników podszedł, wziął dokumentację Grahama i poprowadził go z sobą.

Następnie niemal błyskawicznie sfotografowano Grahama, wypisano jego kartę identyfikacyjną, wklejono do niej zdjęcie, na drugiej stronie odbito odciski palców i wszystko razem zaplastyfikowano w zgrabną, sztywną całość. Przeszedł do pomieszczenia, gdzie przyjezdni rozpoznawali swoje bagaże. Agnes jeszcze nie było. Wśród sterty tobołków wyszukał ich dwa skromne pakunki. Przychodziły coraz to nowe osoby, zabierały rzeczy i odchodziły. Tylko ona nie przychodziła.

W kasie wymienił pozostałe dolary na ecuny. Po trzysta dolarów za ecun. Zebrało się nieco ponad siedemset ecunów. Nie miał pojęcia, ile to było warte.

Agnes nadal nie pojawiała się. Wprawdzie pozostała jeszcze wysoka sterta bagażu, ale od dawna już nikt nie wychodził. Pojawili się natomiast dwaj robotnicy, którzy załadowali pozostały bagaż na wózek i gdzieś odwieźli.

Zaniepokojony Graham wrócił tam, skąd go przyprowadzono; znalazł pokój, gdzie przeprowadzono z nim wywiad imigracyjny. Zapukał i wszedł. Siedział jeszcze ten sam urzędnik, który go przyjmował. Właśnie składał papiery, zabierał się do wyjścia.

– Przepraszam, gdzie jest moja żona? – powiedział Graham. -: Czekam na nią przy wydawaniu bagażu już ponad godzinę, a jej nie ma. A przecież została poproszona na wywiad równocześnie ze mną.

– Jak się nazywa?

– Agnes Jager.

Urzędnik podniósł słuchawkę. Powiedział parę słów po europejsku, chwilę słuchał, potem w papierach odszukał ankietę Grahama.

– Przecież to edenka – powiedział. – Edeńcy nie mają wstępu do Europy. Europa jest dla Europejczyków, to znaczy dla rasy, która wywodzi się z Europy. Agnes Jager została deportowana w trybie natychmiastowym do Ameryki.

– Co?…Deportowana?…Muszę się z nią natychmiast zobaczyć.

– To niemożliwe. Samolot odleciał pół godziny temu.

– Co?… Pan kłamie! Nie było słychać żadnego startu.

– Proszę liczyć się ze słowami, panie Jager: Ściany dworca są dźwiękochłonne.

– Ja muszę polecieć zaraz za nią! Z powrotem! Mam pieniądze.

– Na co nam pańskie dolary?! Mamy waszych wszawych dolarów pod dostatkiem!

Wkrótce przerwiemy w ogóle loty do Ameryki, bo za te wasze dolary nie można od was nic kupić!

– Mam ecuny. Wymieniłem.

– To nie ma znaczenia – urzędnik machnął ręką. – Obywatel Europy nie może opuścić Europy, byłaby to zdrada ojczyzny. Kto raz stał się Europejczykiem, już nim pozostanie, i pozostanie w Europie.

– Gadaj!… Gadaj!… Coście jej zrobili?! – Graham rzucił się na urzędnika.

Nie zdążył nawet przebyć połowy drogi: strażnicy byli czujni. Został błyskawicznie obezwładniony i skuty kajdankami. Zabrakło mu dawnej szybkości i formy, wyniesionych z Sił Przestrzennych. By niepotrzebnie nie hałasował, usta zalepiono mu plastrem. Nawet nie bili.

– Agnes Jager została wydalona, a pańskie małżeństwo z nią zostało unieważnione. Po odebraniu bagażu powinien pan udać się do komisji profesjonalnej, która wyznaczy panu miejsce osiedlenia, zawód i miejsce pracy. Po tym, co pan tutaj zademonstrował, proszę nie oczekiwać, że będzie to interesujące miejsce i ważne stanowisko pracy.

– Wyprowadzić – rzucił do wartowników, a sam znów, podniósł słuchawkę telefonu.

Cienkie, drewniane ściany baraku drżały od huku lądującego samolotu.

Waterloo, styczeń – luty 1993

KOCIA OBECNOŚĆ

I

W poprawnie urządzonej ciemni fotograficznej jest jasno. Po paru godzinach bez szczególnego żalu zapomina się o innych barwach, prócz pomarańczowej i czerwonej.

Przyjemna, spokojna, siedząca praca, której towarzyszy metaliczny zgrzyt maskownicy, plusk roztworów czy delikatny syk dobywający się z kuwety przerywacza zaraz po wrzuceniu doń odbitki. I nawet nie śmieszna pensja wzbudza półświadomy żal, tylko niejasne przekonanie, że traci się coś nieodłącznie przynależnego życiu – może nierównomierny blask słońca, może widok za oknem, może szare, deszczowe chmury. W zamian dostaje się czarno – białe obrazy z życia innych ludzi.

L. ta rekompensata wystarczała. Ciemnia była dla niego nie klatką, ale norą, W której czuł się bezpieczny. A podglądane, czarno – białe chwile stanowiły bezpieczny kontakt z rzeczywistością. Nieustanny korowód ślubów, chrzcin, wesel, niemowląt i zabytków nużył dopiero wówczas, gdy ręce omdlewały, gdy dobiegał już końca dzień pracy. A przecież zdarzały się bardziej oryginalne migawki, czasem nawet z plaży. L. przedkładał toporną prawdziwość obrazów z ciemni nad preparowaną, błyszczącą, kłamliwą papkę wizualną płynącą z ekranu czarno – białego telewizora. Zresztą ostatnio atrakcyjność telewizora spadła do zera, bo się zepsuł.