Bob Shaw
Ostatni lot
Na wysokości mniej więcej trzech tysięcy metrów martwy policjant dryfował w kierunku strefy kontroli Birmingham. Była zimowa noc i minusowa temperatura, która panowała zawsze na tej wysokości, usztywniła jego członki skuwając mrozem całe ciało. Krew, wyciekająca przez pogruchotany pancerz na zewnątrz, zastygała we wzór podobny do kraba obejmującego kleszczami klatkę piersiową zmarłego. Zwłoki, zawieszone w pozycji pionowej, kołysały się łagodnie niesione prądami powietrznymi wykonując dziwny posuwisty taniec. Na wysokości pasa purpurowe światełko wielkości ziarnka grochu zapalało się i gasło, zapalało się i gasło, przyćmiewane stopniowo przez coraz grubszą warstwę lodu.
Sierżant Policji Powietrznej Robert Hasson czuł się bardziej zmęczony i rozdrażniony, niż po normalnym ośmiogodzinnym patrolu lotnym. Od obiadu tkwił w budynku centrali dyktując i podpisując raporty, wypełniając formularze i usiłując wyszarpać z kasy pieniądze, które mu byli winni od dwóch miesięcy. I właśnie w momencie, kiedy rozgoryczony tym wszystkim miał już iść do domu, wezwali go do gabinetu kapitana Nunna na jeszcze jedną konfrontację w związku ze sprawą Aniołków z Welwyn. Czwórka aresztantów, Joe Sullivan, Flick Bugatti, Denny Johnston i Toddy Thomas, siedziała razem po jednej stronie gabinetu w dalszym ciągu w sprzęcie do latania.
— Powiem wam, co mnie najbardziej w tym wszystkim niepokoi — odezwał się Bunny Ormerod, ich obrońca, z wystudiowaną troską. — Całkowita obojętność policji. Znieczulica, z jaką inspektorzy ruchu przyjmują śmierć dziecka. — Ormerod protekcyjnym gestem przysunął się do Aniołków identyfikując się z nimi. — Jakby to była rzecz codzienna. Hasson wzruszył ramionami.
— Bo praktycznie jest.
Ormerodowi opadła szczęka; obrócił się tak, że miniaturowa kamera przypięta do jedwabnej bluzy była skierowana na Hassona.
— Czy zechciałby pan to może powtórzyć?
Hasson patrzył wprost w czujną źrenicę kamery.
— Praktycznie co dzień czy co noc jakiś kretyn przypina sobie sprzęt antygrawitacyjny i leci z szybkością pięciuset albo sześciuset kilometrów na godzinę przekonany, że jest jakimś supermenem, a potem wpada na słup czy na filar. I rzeczywiście, ma pan całkowitą rację, gówno mnie to obchodzi, jak oni się rozsmarowują o budynki. — Hasson poprzez szerokość biurka widział, że Nunn jest coraz bardziej niespokojny, ale brnął uparcie dalej. — Interweniuję tylko, kiedy wpadają na innych ludzi. I wtedy ich ścigam.
— Można by to raczej nazwać nagonką.
— Tak właśnie można by to nazwać.
— Tak jak było z tymi dzieciakami.
Hasson zmierzył Aniołków zimnym wzrokiem.
— Nie widzę tu żadnych dzieci. Najmłodszy z tego gangu ma szesnaście Jrft.
Ormerod posłał pełen współczucia uśmiech pod adresem czterech czarno ubranych chłopaków.
— Żyjemy w skomplikowanym i trudnym świecie, sierżancie. Szesnaście lat to dla takiego chłopca zbyt krótki okres, żeby sobie znalazł w nim miejsce.
— Bzdura — skomentował Hasson. Ponownie spojrzał na Aniołków i wskazał na krępego, brodatego wyrostka, który siedział z tyłu za resztą. — Chodź no tutaj, Toddy.
Oczy Toddy'ego wykonały szybki wahadłowy ruch W bok — tam i z powrotem.
— Po co?
— Chcę pokazać panu Ormerodowi twoje odznaki.
— Ale ja nie chcę — odparł Toddy zadowolony z siebie. — A poza tym tu mi lepiej.
Hasson westchnął, podszedł do grupy, złapał Toddy'ego za klapę i wrócił do Ormeroda, jakby nie trzymał nic poza kawałkiem sztucznej skóry. Za sobą usłyszał wściekłe przekleństwa i łomot walących się krzeseł, kiedy przeciągał Toddy'ego przez ochronny kordon przyjaciół. Okazja do wyrażenia w czynach własnych uczuć, obojętne, na jak skromną skalę, sprawiała, zawsze Hassonowi satysfakcję o charakterze terapeutycznym.
Nunn uniósł się z lekka.
— Co wy najlepszego wyrabiacie, sierżancie? Hasson zignorował go i zwrócił się do Ormeroda.
— Widzi pan tę odznakę? Duże F ze skrzydłami? Czy pan wie, co to znaczy?
— O wiele bardziej interesuje mnie, co znaczy pańskie dziwne zachowanie. — Jedną ręką pozornie przypadkowo Ormerod zasłaniał pole widzenia swojej kamery. Hasson wiedział, że to z powodu świeżej ustawy, na mocy której sądy odmawiały rozpatrywania jakichkolwiek dowodów zarejestrowanych na taśmie, dopóki nie zostanie przedstawiona cała szpula — a Ormerod nie życzył sobie, żeby wyszła odznaka.
— Niech pan na to spojrzy. — Hasson powtórzył, opis odznaki na użytek ścieżki dźwiękowej. — To znaczy, że ten, cytuję:,,dzieciak", koniec cytatu, miał stosunki seksualne w stanie nieważkości. I on jest z tego dumny. Prawda, Toddy?
— Panie Ormerod. — Oczy Toddy'ego były błagalnie utkwione w twarzy adwokata.
— Sierżancie, dla własnego dobra sądzę, że powinien pan zostawić mojego klienta w spokoju — powiedział Ormerod. Szczupłą ręką w dalszym ciągu wymachiwał przed kamerą.
— Naturalnie. — Hasson szarpnął za kamerę, wyrywając przy tym dziurę w bluzie Ormeroda, i przytrzymał mały aparacik przed kolekcją odznak Aniołka. Po chwili odepchnął od siebie Toddy'ego i z ironicznym, pełnym przesadnej rewerencji gestem zwrócił Ormerodowi aparat.
— To był błąd z pana strony, Hasson. — Na arystokratycznym obliczu Ormeroda odmalowała się autentyczna wściekłość. — Każdy widzi, że to akt osobistej zemsty na moim kliencie.
Hasson roześmiał się.
— Toddy nie jest pańskim klientem. Został pan wynajęty przez ojca Joego Sulliyana, żeby go wyciągnąć ze sprawy o zabójstwo, a duży, głupi Toddy przypadkowo też jest w to wplątany.
Joe Sullivan, który siedział pomiędzy trzema pozostałymi Aniołkami, otworzył już usta, żeby zareplikować, ale się rozmyślił. Najwyraźniej był lepiej przygotowany niż jego kumple.
— Masz rację, Joe — powiedział Hasson. — Przypomniałeś sobie, co ci mówili: że gadać ma ten, któremu za to płacisz. — Sullivan poruszył się urażony, spoglądając na swoje ręce o sinych kłykciach, i nie odezwał się słowem.
— W ten sposób nic nie załatwimy — Ormerod zwrócił się do Nunna. — Muszę się naradzić z moimi klientami na osobności.
— Słusznie — wtrącił Hasson. — I niech pan im powie, żeby pozdejmowali te odznaki, zgoda? Bo następnym razem mogę doszukać się czegoś lepszego. — Czekał biernie, aż Ormerod i dwóch policjantów wyprowadzi chłopaków z pokoju.
— Nie rozumiem cię zupełnie — powiedział Nunn, kiedy zostali sami. — Mógłbyś mi-powiedzieć, o co ci właściwie teraz chodziło? Wystarczy, żeby ten chłopiec zeznał, że użyłeś w stosunku do niego siły fizycznej…
— „Ten chłopiec", jak go nazwałeś, wie, gdzie szukać Człowie-ka-Ognia, słynnego Firemana. Wszyscy oni wiedzą.
— Jesteś dla nich za surowy.
— Za to ty nie jesteś. — Hasson zorientował się natychmiast, że przeholował, ale był zbyt uparty, żeby odwołać te słowa.
— Co masz na myśli? — Nunn ściągnął usta, co mu nadało nieco babski, ale niemniej groźny wygląd.
— Dlaczego ja muszę rozmawiać z tymi gnojkami tu w twoim gabinecie? Od czego są pokoje przesłuchań na dole? A może one mają służyć tylko dla oprychów, za którymi nie stoją pieniądze Sulliyana?
— Czy chcesz powiedzieć, że te pieniądze Sulliyana ja wziąłem? Hasson zastanowił się.
— Nie wyobrażam sobie, żebyś to zrobił, ale to ty dopuściłeś do tego nieporozumienia. Mówię ci, że ci czterej latali z Firema-nem. Gdybyście zostawili mnie samego z którymkolwiek z nich na pół godziny, to już ja bym…