— Dopiero byś się urządził. Ty chyba nic nie rozumiesz z tego, co się dzieje, Hasson. Jesteś funkcjonariuszem Policji Powietrznej, a to oznacza, że twoja obecność ludziom przeszkadza. Sto lat temu samochodziarze nie znosili policji drogowej za to, że ich zmuszała do przestrzegania kilku sensownych przepisów; dziś, kiedy każdy lata nie gorzej niż ptak, znów gliniarze brużdżą, są więc znienawidzeni.
— O to mnie głowa nie boli.
— Jeśli chodzi o twoje obowiązki policjanta, też cię chyba głowa nie boli, Hasson. Przynajmniej nie widać. Jesteś tak napalony na latanie jak sam mityczny Człowiek-Ogień, tylko że po drugiej stronie. Hasson stał się niespokojny, widział, że Nunn prowadzi do czegoś ważnego.
— Fireman istnieje naprawdę, widziałem go.
— Istnieje czy nie istnieje, przenoszę cię do służby naziemnej.
— Nie możesz tego zrobić — wybuchnął Hasson impulsywnie. Nunn wydawał się zdziwiony.
— A to niby dlaczego?
— Bo… — gdy Hasson szukał właściwych słów, szukał jakichkolwiek słów, kula komunikatora na biurku Nunna zapłonęła czerwonym światłem sygnalizując sprawę pierwszorzędnej wagi.
— Proszę mówić — Nunn zwrócił się do kuli.
— Odebraliśmy automatyczny sygnał zagrożenia — odpowiedziało urządzenie męskim głosem.- Ktoś dryfuje w sposób nie kontrolowany na wysokości trzech tysięcy metrów. Przypuszczamy, że to musi być Inglis.
— Zmarły?
— Zapytywaliśmy jego komunikatora, sir. Żadnej odpowiedzi.
— Aha. Poczekajcie, aż się skończą godziny szczytu, i wyślijcie kogoś po niego. I poproszę o pełny meldunek.
— Tak jest, sir.
— Lecę po niego — powiedział Hasson ruszając w kierunku drzwi.
— Nie masz się co wybierać o tej porze, za duży ruch. — Nunn podniósł się i obszedł biurko dookoła. — A zresztą przeniosłem cię do służby naziemnej. Serio, Hasson.
Hasson zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że nadużył pobłażliwości, na którą mogli liczyć członkowie Patrolu Lotnego.
— Jeśli to jest Lloyd Inglis, to lecę po niego zaraz. I jeśli on nie żyje, schodzę na ziemię. Na stałe. Okay? Nunn niepewnie potrząsnął głową.
— Chcesz się rozwalić?
— Może. — Hasson zamknął drzwi i pobiegł do magazynu sprzętu.
Wzbił się z dachu budynku centrali w niebo, które płonęło zlewającymi się strumieniami ognia. Większość uczestników ruchu stanowili nadlatujący z południa zmęczeni ludzie pracy, którzy wraz z pomniejszymi dopływami ludzkiej rzeki z różnych stron świata tworzyli jedną wielką trąbę powietrzną strefy kontroli Birmingham. Światła umieszczone na ramionach i kostkach tysięcy lecących warstwami przesuwały się i migotały, a zmiany paralaks wywoływały pozorne fale, które to płynęły, to się cofały wzdłuż świetlistych strumieni. Pionowe kolumny jasności rozdzielały sprzeczne elementy, stwarzając pozory idealnego porządku. Hasson wiedział jednak, że są one zwodnicze. Ci, którzy się spieszyli, wygaszali często światła i, niewidoczni, lecieli prosto do celu przeznaczenia lekceważąc korytarze powietrzne. Tłumaczyli sobie, że niebezpieczeństwo zderzenia się z innymi „piratami" powietrznymi jest znikome, ale przecież nie tylko różnym komiwojażerom spóźnionym na spotkania zdarzało się latac na dziko. Byli jeszcze pijacy i narkomani, wy rzutki społeczne, ryzykanci i samobójcy, amatorzy silnych wrażeń i kryminaliści — słowem całe spektrum typów, którzy nie dorośli do lotów indywidualnych i w których rękach sprzęt antygrawitacyjny mógł się łatwo stać narzędziem śmierci.
Hasson nastawił swoje policyjne reflektory na maksymalną moc. Wznosił się ostrożnie, z pistoletem na farbę w pogotowiu, dopóki światła miasta nie rozpostarły się pod nim tworząc bezkres płonących wzorów geometrycznych. Kiedy monitor informacyjny wewnątrz hełmu wskazał wysokość dwustu metrów, zaczął szczególnie pilnie obserwować radar. Na tej wysokości trafiało się najwięcej chuliganów. Wznosił się dalej systematycznie, usiłując opanować niepokój zrozumiały u człowieka zawieszonego w ciemności, z której w każdym momencie mógł ktoś na niego wyskoczyć z niebezpieczną szybkością. Widać teraz było poszczególne warstwy mrowiących się ludzi, z których najwyższe poruszały się najprędzej, zachodząc na siebie jak płachty świetlistej gazy.
Jeszcze osiemdziesiąt metrów w górę i Hasson zaczął się po trochu odprężać. Skupił się właśnie na problemie odnalezienia Inglisa, kiedy odezwał się jego sygnał alarmowy i rozbłysł radar na hełmie. Wykręcił się twarzą do wskazanego kierunku. W blasku reflektorów dostrzegł postać mężczyzny lecącego bez świateł, w postawie sprzyjającej rozwinięciu najwyższej szybkości. Mając na koncie tysiące takich spotkań ocenił bezpieczną odległość mijania na dziesięć metrów. W ułamku sekundy, jaki mu pozostał, wycelował pistolet i wystrzelił chmurę niezmywalnej farby. Tamten przeszedł przez nią na wylot — jasny błysk, uduchowiona twarz i czarne niewidzące oczy — i zniknął w hałaśliwym wirze. Hasson połączył się z centralą i podał szczegóły incydentu, dodając od siebie, że jego zdaniem napotkany osobnik jest narkomanem. Mając w tym sektorze ruchu. blisko milion ludzi w powietrzu, nie byłby oczywiście w stanie ująć pirata, naznaczył więc jego odzież i sprzęt antygrawitacyjny w sposób trwały, a sprawienie nowych wiązało się z ogromnymi kosztami.
Na poziomie trzech tysięcy metrów Hasson przełączył się na stałą wysokość, wziął namiar na sygnał Inglisa i rozpoczął powolną wędrówkę w płaszczyźnie poziomej, sondując czujnie oczyma ciemność przed sobą. Jego reflektory oświetlały gęstniejącą mgłę czyniąc go środkiem kuli mglistego promieniowania, poza obrębem której nie było nic widać. Zbliżył się do granicy strefy dopuszczalnej dla lotów indywidualnych bez użycia specjalnych urządzeń podgrzewających i poczuł przenikliwy chłód, wciskający się w każdą szczelinę jego stroju ochronnego.
Hen, w dole, pod nim, płynący strumieniami ludzie wydawali się otoczeni aurą ciepła i bezpieczeństwa.
W kilka minut później radar Hassona uchwycił jakiś obiekt na wprost przed nim. Kiedy się zbliżył, dostrzegł w świetle reflektorów postać Lioyda Inglisa wykonującego swój groteskowy posuwisty taniec. Hasson zrozumiał od razu, że jego przyjaciel nie żyje, zaczął jednak okrążać ciało w odległości wykluczającej nakładanie się pól antygrawitacyjnych, aż dostrzegł ziejący otwór w pancerzu na jego piersi. Rana wyglądała tak, jakby została zadana włócznią.
Tydzień wcześniej Hasson i Inglis w czasie swego zwykłego patrolu nad Bedford wpadli na bandę ośmiu facetów lecących bez świateł. Inglis rzucił małą petardę, która wybuchła tuż za grupą, oświetlając ją na moment. Obaj dostrzegli wtedy ostry zarys włóczni. Transportowanie jakichkolwiek ciężkich przedmiotów przez osoby korzystające z urządzeń antygrawitacyjnych było niedozwolone ze względu na bezpieczeństwo ludzi poruszających się zarówno w powietrzu, jak i po ziemi, a posiadanie broni stanowiło rzadkość nawet wśród chuliganów. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że natknęli się na Firemana. Rozpościerając sieci i sznury Hasson i Inglis udali się w pogoń. Podczas pościgu zginęły na niższych poziomach dwie osoby, w tym młoda kobieta lecąca również bez świateł, która zderzyła się czołowo z jednym z członków gangu. Drugą ofiarą był przywódca gangu, którego maszt radiowy nieomal przeciął na pół. W efekcie całą nagrodą za trudy dwóch policjantów było ujęcie czterech drugorzędnych spośród Aniołków z Welwyn. Fireman, ten, u którego widzieli włócznię, umknął mając możność ocenić cały incydent — sam bezpieczny w swej anonimowości.