A potem moją uwagę przyciągnął wykaligrafowany tekst w ramce na ścianie. Zauważyłem już takie „obrazki” na dole i na schodach – czyżby porozwieszali je w całym hotelu? Podszedłem bliżej i przeczytałem ze zdumieniem:
Na uciśnionych jęki i żale.
Na synów naszych w kajdanach niewoli
Krew przelejemy z własnych żył.
Ale ich uwolnimy!
– A to sukinsyn! – wykrzyknąłem z zachwytem. Przecież nawet ludzie, którzy zatrzymaliby się w hotelu, nie zaczęliby niczego podejrzewać!…
Bruce miał podobne poczucie humoru jak ów wampir, który wyssał ofiarę w „Zamku wampirów”. Idealny kandydat na rolę zabójcy.
Był tylko jeden problem – pod ciosem, który zadałem, Bruce po prostu nie mógł kłamać.
ROZDZIAŁ 3
Turyści to najstraszniejszy gatunek ludzi. Czasami zaczynam podejrzewać, że każdy naród specjalnie wysyła poza granice swojego kraju swych najbardziej nieprzyjemnych przedstawicieli – najbardziej hałaśliwych, najgorzej wychowanych, najgłupszych. Ale zapewne cała sprawa wygląda znacznie prościej. Widocznie w umyśle każdego człowieka przełącznik „praca-urlop” przestawia się na „urlop” i osiemdziesiąt procent mózgu zostaje wyłączone.
Zresztą, pozostałe dwadzieścia to na urlopie aż nadto.
Szedłem w tłumie, który powoli przesuwał się do zamku na wzgórzu. Nie miałem zamiaru oglądać teraz surowej siedziby dumnych szkockich królów, chciałem jedynie odetchnąć atmosferą miasta.
Atmosfera mi się podobała. Jak w każdym miejscu pełnym turystów, wesołość była nieco sztuczna, rozgorączkowana, podkręcona alkoholem. Ale tak czy inaczej, ludzie wokół mnie cieszyli się, uśmiechali do siebie, na jakiś czas zapominając o swoich problemach.
Samochody – głównie taksówki – przejeżdżały rzadko, przeważnie ludzie szli na piechotę. Płynące do zamku i z zamku strumienie turystów mieszały się, tworząc wiry wokół występujących na środku drogi artystów, cienkimi strumyczkami wpływały do pubów, przesączały się do sklepów. Bezkresna ludzka rzeka.
Doskonałe miejsce dla Jasnego Innego. Tyle że męczące.
Skręciłem w zaułek, niespiesznie zszedłem na dół, do par ku, dzielącego miasto na starą i nową część. Tutaj również nie brakowało pubów i sklepików z pamiątkami, ale turystów było znacznie mniej, rytm nieustającego karnawału ucichł. Zajrzałem do mapy – to łatwiejsze niż używanie magii – i ruszyłem do mostu przez szeroki park, niegdyś będący jeziorem Loch Nor. Teraz jezioro przeszło ostatni etap ewolucji i przemieniło się w park, miejsce spacerów mieszkańców miasta i turystów, zmęczonych hałasem i zamętem.
Na moście kłębili się turyści. Okupowali piętrowe autobusy, obserwowali ulicznych artystów, jedli lody, patrzyli w zadumie na stary zamek na wzgórzu.
A na polance tańczyli, wymachują szablami, kozacy.
Ze wstydliwym zaciekawieniem, z jakim turysta przygląda się za granicą pracującym rodakom, podszedłem bliżej.
Czerwone koszule. Szerokie szarawary. Szable z tytanowego stopu – skrzą się pięknie w czasie fechtunku i łatwiej nimi wymachiwać. Zakrzepłe uśmiechy.
Czterech mężczyzn tańczyło i rozmawiało, wprawdzie z ukraińskim akcentem, ale po rosyjsku. W ocenzurowanym wariancie tał rozmowa brzmiałaby mniej więcej tak:
– Twoja mać! – cedził przez zęby wystrojony kozak, żwawo przykucając. – Ruszaj się! Trzymaj rytm, kondomie!
– Idź w… – odpowiadał mu drugi przebieraniec, nie przestając się uśmiechać. – Rękami machaj, bo baby odchodzą!
– Tanka, suko! – podchwycił trzeci. – Wychodź!
Dziewczyna w kolorowej sukni zaczęła tańczyć, dając „kozakom” chwilę oddechu i rzucając przez ramię, z godnością i bez? przekleństw:
– Palanty, ja jestem cała mokra, a wy się po jajach drapiecie! I Przeciskałem się do wyjścia z tłumu, w którym szumiały kamery i pstrykały aparaty. Obok mnie jakaś dziewczyna spytała po rosyjsku swojego towarzysza:
– Co za koszmar… Myślisz, że oni zawsze tak przeklinają?
Taak, interesujące pytanie. Zawsze czy tylko za granicą? Wszyscy czy tylko nasi? W naiwnej, dziwnej wierze, że poza granicami Rosji nikt nie zna rosyjskiego…
Już lepiej myśleć, że w ten sposób rozmawiają ze sobą wszyscy uliczni artyści.
Autobusy. Turyści. Puby. Sklepy.
Na skwerze kroczy mim, obmacując niewidzialne ściany. Smutny człowiek w niewidzialnym labiryncie. Murzyn w kilcie gra na saksofonie.
Wiedziałem, dlaczego nie śpieszy mi się do „Podziemi Szkocji”. Czułem, że muszę odetchnąć tym miastem. Poczuć je – skórą, ciałem… krwią w żyłach.
Pospaceruję w tłumie jeszcze chwilę. A potem kupię bilet i wejdę do komnaty strachu.
„Podziemia Szkocji” były zamknięte. Na kamiennych filarach mostu widniał ogromny szyld, zapraszający do zwiedzenia „Podziemi”, dwuskrzydłowe drzwi, stylizowane na wejście do pradawnych podziemi stały otworem, ale na wysokości piersi wisiała lina, a na niej tabliczka z uprzejmym napisem, że przybytek został zamknięty „z przyczyn technicznych”.
Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie to. Wiktor zginął pięć dni temu, policja miała wystarczająco dużo czasu na przeprowadzenie śledztwa. A Nocny Patrol Edynburga obejrzałby sobie wszystko spokojnie, nie informując o rym ludzi. A tu zamknięte.
Wzruszyłem ramionami, podniosłem linkę, wszedłem do środka i zacząłem schodzić w dół po wąskich, ciemnych schodach. Metalowe ażurowe stopnie budziły odgłos moich kroków. Po jakimś czasie tej wędrówki ujrzałem toalety i wąski korytarzyk z zamkniętymi kasami. Płonęły nieliczne lampy, ale chyba nie te tworzące atmosferę grozy i tajemniczości, lecz zwykłe, energooszczędne.
– Czy jest tu ktoś żywy?! – zawołałem po angielsku. Dwu znaczność tych słów dotarła do mnie dopiero po chwili. – Hej. Czy jest tu ktoś… Inny?
Cisza.
Przeszedłem przez kilka komnat. Na ścianach wisiały por trety ludzi o zwierzęcych mordach, które pewnie ucieszyłyby Lombrozo. Teksty w ramach opowiadały o przestępcach, psychopatach, ludojadach, czarnoksiężnikach. W szafach – atrapy odrąbanych kończyn, kolby z ciemnymi płynami, narzędzia tortur; z ciekawości popatrzyłem na nie przez Zmrok – same nówki, nikt nikogo nimi nie torturował, żadnych śladów cierpienia.
Ziewnąłem.
W górze rozwieszono sznurki, mające pewnie udawać pajęczynę, na nich wisiały szmatki, a jeszcze wyżej widniał sufit z nieromantycznymi zaślepkami wielkości spodka. „Podziemia” były w rzeczywistości zwykłym pomieszczeniem technicznym.
Ale coś mnie zaniepokoiło…
– Jest tu kto?! Żywy czy martwy, odezwij się! – zawołałem i znów nie doczekałem się odpowiedzi.
Ale co mnie zaniepokoiło? Jakaś nieprawidłowość… Coś było nie tak, gdy patrzyłem na to wszystko przez Zmrok…
Rozejrzałem się jeszcze raz.
Ach, no tak!
Brakowało tu sinego mchu, nieszkodliwego, choć nieprzyjemnego pasożyta, żywiącego się emocjami. Rośnie na pierwsze warstwie Zmroku, jedyny stały mieszkaniec tej szarej drugie strony rzeczywistości. W miejscu, w którym ludzie odczuwał strach, niechby nawet niepoważny, jarmarczny, siny mech powinien rosnąć na potęgę! Zwisać z sufitu niczym kudłate stalaktyty, leżeć na podłodze, jak ohydny ruszający się dywan, ozdabia ściany, jak gobeliny…
A mchu nie ma.
Czyżby ktoś regularnie czyścił to pomieszczenie? Jeśli jest Jasnym, to wypala mech, jeśli Ciemnym, zamraża…
No cóż, jeśli wśród pracowników jest Inny, to tym lepiej dla mnie.