– Naprawdę? – zapytałem. – Mam nadzieję, że nie ze złością. Szczerze mówiąc, teraz było mi już wszystko jedno, kogo i jak wspominał Jegor.
Słaby, nieokreślony mag… Przyjeżdża do miejsca, w którym… Rozpływa się w Zmroku…
– Byłem trochę zły – przyznał Jegor. – Ale nie za bardzo. Właściwie to nie była twoja wina. Taką masz pracę… wredną. Ale obraziłem się, oczywiście. Kiedyś nawet mi się śniło, że tak naprawdę jesteś moim ojcem i że na złość tobie zostaję Ciemnym magiem i zaczynam pracować w Dziennym Patrolu.
Ale przecież on nie stracił pamięci! Nie można tak jednoznacznie porównywać Rogoży i Jegora…
– Zabawny sen – powiedziałem. – Podobno niektóre sny to inne rzeczywistości, które wdzierają się do naszych umysłów. Może kiedyś tak właśnie było? Szkoda, że poszedłeś do Ciemnych…
Jegor milczał chwilę, potem prychnął:
– O nie, niech was wszystkich zaraza. Nie lubię Ciemnych, nie lubię Jasnych. Anton, wiesz co, przyjdź do nas któregoś dnia! Zatrzymałem się tutaj, w „Apex City”. Poznam cię z naszymi, superchłopaki!
Położył na stole kilka monet i wstał.
– Wracam do pracy. Mój numer to gwóźdź programu, beze mnie niewiele zarobią. Soku prawie nie ruszył.
– Jegor! – zawołałem za nim. – Przyjechałeś do Edynburga tak sam z siebie?
Popatrzył na mnie ze zdumieniem.
– Nie. Firma mnie zaprosiła. „Scottish colours”, Szkocki koloryt. My ją nazywamy „szkopskie barwy”. A po co ci to?
– Zastanawiałem się, czy ci jakoś nie pomóc – skłamałem bez wahania. – Znaleźć sponsorów…
– Dzięki – powiedział Jegor z takim ciepłem w głosie, że omal nie zapadłem się ze wstydu pod ziemię. – Nie trzeba, ale i tak dziękuję, Anton.
Siedziałem, wpatrując się w osad na dnie filiżanki. Jeszcze mi mało zbiegów okoliczności? Powróżyć sobie z fusów?
– Szkopskie barwy – mruknąłem.
Czułem w piersiach taki chłód, że na ból nie było już miejsca.
ROZDZIAŁ 4
Nie ma nic głupszego, niż po przyjeździe do nieznajomego mi sta siedzieć w pokoju hotelowym. No dobrze, można to zrozumieć w czasie piekła hiszpańskiej sjesty. Albo w czasie podróży poślubnej, gdy wielkość łóżka jest znacznie bardziej zajmują niż widok za oknem.
Ale Waleria znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogła jechać z miasta, bo nie pozwalała jej na to policja, a nie miała sił żeby wyjść z hotelu, w rozbawiony tłum, w wir turystów.
Drzwi otworzyła od razu, jakby czekała na progu, a przecież nikt nie mógł jej uprzedzić, obok portiera przeszedłem w „kręgu nieuwagi”.
Dziewczyna miała na sobie tylko staniczek i krótkie spodenki. Tak… gorąco… Klimatyzacji nie instaluje się tu nawet w porządnych hotelach, nie ten klimat. A tu gorąco, zwłaszcza jak się za dużo wypije.
– Tak? – zapytała Waleria wyzywająco.
Czarne włosy, ładna, szczupła, dość wysoka. Jedną ręką trzymała się uchylonych drzwi od łazienki, moja wizyta zastała ją w połowie drogi do tego przybytku.
– Dzień dobru, Lero – powiedziałem grzecznie. W szortach i koszulce nie wyglądałem zbyt reprezentacyjnie, ale mimo to przybrałem ton „przedstawiciela organów”. – Pozwoli pani, że wejdę?
– Czemu by nie? – zdumiała się Lera. – Niech… – czknęła – niech pan wejdzie. Ja zaraz…
Schowała się w łazience, nawet nie zamykając za sobą drzwi. Pokręciłem głową, ominąłem niepościelone łóżko i usiadłem w fotelu pod oknem. Niewielki pokój wyglądał dość przytulnie. Na małym stoliczku stała do połowy opróżniona butelka whisky „Glenlivet”. Popatrzyłem na drzwi od łazienki, posłałem w stronę Walerii proste zaklęcie.
Z łazienki dobiegły charakterystyczne odgłosy.
– Pomóc pani, Lero? – zapytałem, nalewając do czystej szklanki whisky na dwa palce.
Lera nie odpowiedziała. Wymiotowała.
W barku znalazłem zimną wodę mineralną, opłukałem szklankę Lery (pachniała whiskaczem), nalałem do niej wody i wylałem prosto na dywan. Znowu nalałem wody.
– Przepraszam. – Dziewczyna wyszła z łazienki zgięta wpół, ale nieco bardziej żywa. – Ja… przepraszam.
– Proszę się napić wody, Lero. – Podałem jej szklankę. Ładna dziewczyna. Bardzo młoda. O bardzo nieszczęśliwych oczach.
– Kim pan jest? – Wypiła wodę jednym haustem. – Kurczę… Głowa mi pęka…
Usiadła w wolnym fotelu i objęła głowę rękami. No dobra, ale tak sobie nie pogadamy…
– Pomóc pani?
– Ma pan może aspirynę? Albo coś innego od bólu głowy?…
– Starożytny chiński masaż – powiedziałem, wstając i podchodząc do niej. – Ból zaraz minie.
– Nie wierzę w żadne masaże, faceci zawsze wciskają takie kity, że niby umieją masować, tylko po to, żeby sobie pomacać… – zaczęła Lera i umilkła, gdy dotyk moich rąk zaczął uśmierzać ból.
Oczywiście, że nie umiem masować. Za to umiem zamaskować masażem magię leczniczą.
– Jak dobrze… pan jest czarodziejem… – wymruczała Lera.
– Owszem. – Skinąłem głową. – Dyplomowanym Jasnym magiem.
Taak… usunąć skurcze naczyń… usunąć alkohol z krwi… gdzie by go tu… no dobra, przepuśćmy go przez nerki… zneutralizować metabolity… serotonina i adrenalina w normie… równowaga kwasowo-zasadowa… okej, jednocześnie zmniejszymy produkcję kwasów żołądkowych…
Rzecz jasna, daleko mi do Swietłany. Ona załatwiłaby to jednym dotknięciem, ja pracowałem jak wół przez trzy minuty – Siła jest, ale brakuje zdolności.
– Takie cuda się nie zdarzają – powiedziała nerwowo Waleria. Odwróciła się i popatrzyła na mnie.
– Zdarzają, zdarzają – odparłem. – Zaraz zachce się pani do łazienki, proszę się nie krępować i nie wstrzymywać, będzie pani oddawać mocz co kwadrans. Dopóki nie usunie pani z organizmu całego draństwa… Stop… proszę chwilę zaczekać…
Przyjrzałem się uważniej. Tak, rzeczywiście…
– Proszę więcej nie pić – zadysponowałem. – W ogóle.
I poszedłem do łazienki, żeby umyć ręce. Bieżąca woda usunęła z palców zmęczenie i kawałki wypaczonej cierpieniem aury. Mogłem oczyścić ręce Siłą, ale ludowe środki są najpewniejsze.
– Czemu pan mi rozkazuje? – zapytała ponuro Lera, gdy wróciłem. – Dziękuję, masaż był wspaniały… ojej, ja zaraz!
Poczekałem, aż wróci z toalety, wyraźnie oszołomiona szybkością i efektywnością oczyszczania organizmu, które się właśnie rozpoczęło. Gdy usiadła, wyjaśniłem:
– Jest pani w ciąży. Nie powinna pani teraz pić.
– Jutro dostanę okres – wypaliła Lera z taką złością, że zrozumiałem – wyczuła, wcześniej wyczuła kobiecą intuicją, że jest w ciąży. Ale odrzuciła tę myśl i zaczęła pić.
– Nie dostanie pani.
Nie spierała się. Nawet nie pytała, skąd mam te wiadomości, widocznie zrzuciła wszystko na karb wschodniej medycyny.
– Po co mi dziecko, skoro nie mam męża? – zapytała.
– Tu już musi pani sama zdecydować – odparłem. – Nie będę pani do niczego namawiał.
– Kim pan jest? – spytała w końcu Lera.
– Gorodecki. Anton Gorodecki. Przyjechałem z Moskwy. Polecono mi… wyjaśnić okoliczności śmierci Wiktora.
Lera westchnęła i powiedziała z goryczą:
– Tatuś użył swoich kontaktów… rychło w czas… I po co teraz…
– Żeby poznać prawdę.
– Prawdę… – Dziewczyna nalała sobie wody, wypiła; jej organizm w szalonym tempie filtrował krew przez nerki, usuwając alkohol i produkty przemiany materii. – Prawda jest taka, że Wiktora zabił wampir.
– Wampiry nie istnieją, Lero.
– Wiem. Ale skoro facet mówi: „Ktoś pije moją krew”, a potem znajdują go z przegryzionym gardłem, pozbawionego krwi, to chyba o czymś to świadczy? – W jej głosie zadźwięczały histeryczne nutki.