Byłem w „Podziemiach Szkocji”, w jednej z pierwszych komnat.
Obok za barykadą ukrywał się Lermont, a mnie ściągnął na podłogę czarnoskóry Inny pierwszego stopnia. Sadząc po liczbie zaklęć „podwieszonych” na jego palcach, był magiem bojowym. Znów huknął strzał. Strzelano z otwartych drzwi prowadzących do sąsiedniego pomieszczenia.
– Foma, co się dzieje? – spytałem, nic nie rozumiejąc. – Dlaczego leżymy? Trzeba postawić „Tarczę”…
Lermont nawet się nie poruszył – pod drzwiami pojawiła się bariera, czopując je. Nie zdążyłem się zdziwić głupotą szkockiego maga i ucieszyć z własnej przenikliwości, gdy znowu huknął strzał i znów zaświstała nad nami kula. Postawiona przez Lermonta bariera nie powstrzymała jej.
– Przepraszam, zapędziłem się – mruknąłem. – A przez Zmrok?
– To samo co z rakietą – wyjaśnił Lermont. – Kule są zaczarowane aż do drugiej warstwy.
– To idźmy przez trzecią!
– Na trzeciej jest bariera! – przypomniał mi Lermont. Zawstydzony umilkłem.
Czarnoskóry mag wstał i cisnął w korytarz kilka zaklęć. Dostrzegłem „Opium”, „Freeze” i „Bukę”. I usłyszałem kolejny strzał, z tym samym mechanicznym rytmem…
– Lermont, to przecież automat! – powiedziałem szybko. – Taki sam jak ten, z którego do mnie strzelali!
– I co z tego? Przed lekkimi zaklęciami jest osłonięty. Proponujesz walić fireballami, urządzić pożar i zawalić na nas most?
Nie, Thomas the Rhymer nie panikował i nie rozpaczał. Najwyraźniej próbował coś wymyślić i chyba miał jakiś plan. Aleja nie chciałem zwlekać.
Z portalu, który nadal wisiał w powietrzu, wyszedł Siemion – od razu zrobił przysiad i w kucki podszedł do barykady. Tak… czasem doświadczenie jest ważniejsze od Siły…
Gdzieś daleko za ścianami i drzwiami rozległ się krzyk. Rozdzierający ludzki krzyk, który urwał się na najwyższej nucie.
…A wściekłość jest czasem ważniejsza od doświadczenia.
Wsunąłem się w Zmrok.
Pierwsza warstwa. Dekoracje stały się bardziej rzeczywiste. Ściany z gipsokartonu i plastiku przemieniły się w kamień, pod nogami zaszeleściły jakieś suche łodygi. To zmrokowe pomieszczenie budowała ludzka fantazja – przeszło tędy wielu ludzi, uczciwie przyjmując reguły gry, którzy zmusili się do uwierzenia w podziemia i smoki.
W smoki i podziemia…
Mały smoczek ze zjeżoną czerwoną łuską stał w kamiennym łuku, zagradzając przejście. Smok sięgał mi do ramienia, opierał się na dwóch łapach i długim zwiniętym w korkociąg ogonie. Błoniaste skrzydła trzepotały nerwowo. Błyszczące fasetonowe oczy wpatrywały się we mnie, paszcza otworzyła się i wypluła kłąb ognia.
Takiś ty, „Strzelcu I”…
Odskoczyłem pod ścianę, rzucając w smoka fireballem. Niedużym, żeby nie wywołać żadnych wstrząsów w świecie rzeczywistym.
I wszedłem na drugą warstwę.
Podziemia się nie zmieniły, ale smoczek stał się czarny i nieco wyższy. Jego oczy zaokrągliły się i pociemniały, pojawiły się odstające uszy. Łuska przemieniała się to w twardą sierść, to w chitynowe igły. Paszcza wysunęła się do przodu, skrzydła przypominały teraz małe ruchliwe łapki. Pomyślałem, że tak właśnie wyglądałaby hybryda Kiwaczka i krokodyla Gieni.
Smocza paszcza rozwarła się i w moją stronę poleciał snop niebieskich iskier.
Robiąc unik, przesunąłem się o kilka kolejnych kroków i, znów zapominając o barierze, wszedłem na trzecią warstwę Zmroku.
Najpierw wydawało mi się, że wpadłem na ścianę – giętką, sprężystą, ale jednak ścianę. To wrażenie trwało jednak tylko kilka sekund, a potem…
…znalazłem się na trzeciej warstwie.
I od razu przypomniałem sobie tamten przedśmiertny krzyk.
Ktoś znów usunął barierę. Usunął czyjąś krwią.
Ale za to na trzeciej warstwie nie było smoczka…
Pobiegłem korytarzem, nie myśląc już o zniszczeniu robota-strzelca. Lermont sobie poradzi… A dla mnie najważniejsze jest schwytanie zabójcy, bez względu na to, kim on był – wampirem, magiem czy czarodziejem. Nieznajomym czy byłym przyjacielem…
To chyba było centrum podziemi, skupienie Siły, środek wiru… dziurka od klucza. Ta sama „krwawa rzeka”, tylko tutaj wyglądała jak kanał wypełniony gęstą jak smoła czarną cieczą. Tutaj stał połyskliwy czarny stół, a na nim leżało nieruchome ciało w poplamionym krwią białym fartuchu.
To chyba jeden z najemnych pracowników Nocnego Patrolu Edynburga, człowiek. Jeden z patologów, ekspertów pracujących dla Lermonta.
Czyżby Lermont nie zostawił w „Podziemiach” ochrony? Nie urządził zasadzki? Porzucił ufających mu ludzi na pastwę losu? Jeden rzut oka na świat rzeczywisty powiedział mi wszystko. Zostawił. Urządził. Ale nie docenił wroga.
W pokoju ujrzałem sześć ciał. Trzech obcych w militarnych strojach abstrakcyjnej armii, z automatami… Magazynki mieniły się nałożonymi na kule czarami. Jeden Jasny mag pierwszego stopnia leżał niemal przecięty na pół serią z automatu. Niewykorzystana Siła powoli wypływała z maga niczym mgliste białe lśnienie. Dwóch zastrzelonych to byli ludzie – ogniki amuletów ochronnych, które im nie pomogły, nadal płonęły na piersiach. Oni również umarli z bronią w ręku, sztywne ręce ściskały pistolety.
Ilu było napastników? Ilu zeszło głębiej, poniżej trzeciej warstwy Zmroku?
Nie zdążyłem dokończyć myśli – przez Zmrok przemknął szybki szary cień, wchodząc z pierwszej warstwy na trzecią.
Chwilę później stanął przede mną Bruce.
Mistrz wampirów nie wyglądał dobrze. Pierś miał rozerwaną kulami; ciężko dyszał, w ustach lśniły kły.
– Ha! – zawołałem z takim zachwytem, że on od razu wszystko zrozumiał.
– Stój, Jasny! – wrzasnął. – Jestem po waszej stronie! Przyszedłem na prośbę Lermonta!
– Tak? To kto do ciebie strzelał?
– Robot na korytarzu!
Zmrużyłem oczy, śledząc „ścieżkę wampira”. Tak, odciski stóp nieżyjącego biegły korytarzem, od wejścia do „Podziemi”. To nie on urządził tę krwawą łaźnię.
Więc to na niego liczył Lermont, to on miał pokonać automatycznego strzelca! Martwego ciężko zabić, nawet zaczarowanymi kulami…
– Kim on jest? – zapytałem bełkotliwie, ale Bruce zrozumiał.
– Nie wiem! To nie nasz, obcy! Przyszło z nim dwudziestu ludzi, ale wszyscy są już martwi. Ochroniarze Lermonta też są martwi…
– Idziemy za nim! – poleciłem.
Bruce się zawahał. Zerknął na krwawiące ciało – w odróżnieniu od reszty, ten człowiek umarł niedawno i jego ciało było obecne na wszystkich warstwach Zmroku jednocześnie. Śmierć to bardzo silna magia…
– Nawet o tym nie myśl – ostrzegłem.
– Przecież jemu już niepotrzebne – mruknął Bruce. – Jemu niepotrzebne, a ja będę musiał walczyć nie wiadomo z kim.
To było ohydne, ale prawdziwe. Ale oddać martwego pracownika Lermonta wampirowi?…
– Jeśli napijesz się jego krwi, bariera pojawi się znowu – znalazłem argument. – Chodźmy, jakoś wytrzymasz.
Bruce skrzywił się, ale nie protestował. Pochylił nisko głowę, jakby chciał bóść przeszkodę, i wszedł na czwartą warstwę.
Wsunąłem się za nim.
Bruce stał, trzymając się za pierś. Trząsł się, w oczach miał strach. Prócz niego nie było tu nikogo i niczego. Podziemia zniknęły, pozostał jedynie piasek, szary i barwny jednocześnie. I rozrzucone gdzieniegdzie czarne głazy… I różowo-białe niebo bez słońca.
– Anton… nie zejdę niżej.
– Byłeś kiedyś na piątej warstwie?
– Nie!
– Ja też nie. Idziemy!
– Nie dam rady! – zawołał wampir. – Cholera, nie widzisz, że umieram?!
– Przecież od dawna jesteś martwy! Bruce pokręcił głową tak energicznie, jakby chciał ją odkręcić od szyi.