Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to pokręcić głową.
– Do licha z nimi – stwierdziła Gala i zaczęła się powoli pochylać, przysuwając swoje usta do moich i dając Jeanowi możliwość popatrzenia na… nawet nie będą myślał, na co.
I on popatrzył.
– Przygotuj się – powiedziała Gala samymi wargami.
Oczy miała poważne, strwożone. Mimo wszystko dotknęła moich ust i w jej oczach pojawiły się figlarne iskierki…
A sekundę później przemieniła się w wilczycę – od razu, rozpryskując krople krwi i kawałki ciała, nie tracąc czasu na pełny morfing. Przeobraziła się i skoczyła na mordercę niczym zjeżony czarny cień.
Jean zaczął strzelać w tym momencie, gdy ja cisnąłem w niego dwa „Potrójne ostrza”.
Pierwsze odcięło rękę z automatem i wyszarpało kawał ciała. Nie od razu zrozumiałem, gdzie trafiło drugie. Zerwałem się, podbiegłem do wilczycy, zwiniętej w kłębek na podłodze. Jej ciało przyjęło wszystkie kule przeznaczone dla mnie. Nie tak wiele, pięć albo sześć. Gdyby nie były zaczarowane…
Jean stał, kołysząc się, i patrząc na mnie bezmyślnymi oczami.
– Kto cię przysłał?! – wrzasnąłem, uderzając „Dominantą”, zaklęciem absolutnego posłuszeństwa.
Jean drgnął, spróbował otworzyć usta – i wtedy jego głowa rozpadła się na trzy części. Mój drugi pocisk trafił go w głowę.
Ciało zachwiało się i runęło na podłogę, obok dziewczyny-wilka. Z arterii płynęła krew.
Gdyby była wampirem, a nie wilkołakiem…
Pochyliłem się nad nią i zobaczyłem, że z powrotem przemienia się w człowieka.
– Nie waż się! Umrzesz!
– I tak umrę – powiedziała wyraźnie. – Nie chcę… jako zwierzę…
– Ty nie…
– Głupi… Jasny… – W jej głosie zadźwięczała ironia. Wstałem. Ręce miałem we krwi. Pod nogami chlupała krew.
Pozbawione głowy ciało mordercy konwulsyjnie podrygiwało.
– Co tu?… – Siemion zastygł w drzwiach. Przesunął dłonią po twarzy. Zaklął.
W drugiej ręce miał dwie torby. Jedną z butelkami, druga, pewnie z szalami.
– Tu? Tu nic – odparłem, patrząc na martwą dziewczynę. – Tu już wszystko.
Magnes dla Zawulona kupiłem na lotnisku w Edynburgu, gdy Lermont i Siemion przerabiali bilety. Teraz potrzebowaliśmy dwóch miejsc w salonie samolotu i bilet na nienormatywny ładunek – długą drewnianą skrzynię z nałożonymi czarami. Jedno zaklęcie chroniło zawartość przed rozkładem. Drugie przekonywało celników, że nie ma najmniejszej potrzeby zaglądania do skrzyni, bo są tam jedynie nieszkodliwe narty.
Magnes był banalny, ale ładny – Szkot w kilcie i z kobzą. Schowałem go do kieszeni i stanąłem przed stojakiem z widokówkami. Wybrałem jedną z królewskim zamkiem i włożyłem do przewodnika po Wielkiej Brytanii. Na razie nie mogłem wysłać jej Walerii, ale miałem nadzieję, że prędzej czy później zdołam spełnić obietnicę, jaką dałem przyjaciółce Wiktora.
Siemion był nienaturalnie cichy. Nie wspominał, jak wyglądały samoloty u zarania lotnictwa, nie dowcipkował. Minęliśmy celników, zajęliśmy miejsca w samolocie. Siemion wyjął butelkę whisky, spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową, napiliśmy się prosto z butelki. Stewardesa popatrzyła na nas z dezaprobatą, poszła do swojego kącika i wróciła z kubeczkami i kilkoma buteleczkami wody. W milczeniu wręczyła je Siemionowi.
– Nie żałuj – rzekł cicho Siemion. – Ciemni zawsze będą Ciemnymi. Dorosłaby i stała się potworem. Najprawdopodobniej.
Skinąłem głową. Siemion miał rację. Nawet taki głupi Jasny jak ja powinien to rozumieć… Odchyliłem się w fotelu i zamknąłem oczy. Zapomniałem sprawdzić linie prawdopodobieństwa i teraz nie wiedziałem, czy samolotowi nie grozi katastrofa. A zresztą, co za różnica… Ludzie latają bez sprawdzania i jakoś tyją – Spróbuję i ja.
– Sprawdziłem linie – odezwał się Siemion. – Wystartujemy z dziesięciominutowym opóźnieniem, ale dolecimy o czasie. Wiatr dobry… Mamy fart, co?
Założyłem jednorazowe słuchawki z plastikowej torebki, wetknąłem w gniazdko umieszczone w poręczy fotela. Zacząłem pstrykać klawiszami, wybierając stację, i zatrzymałem się, słysząc znajomą piosenkę:
Co podarowane, tego nie trać, Jeśli utraciłeś, to już nie żałuj. Tamtego gościa przed wejściem do raju Zmęczyły szlochy, zmęczył płacz. Ale on widzi nas na wylot, I nie będzie nam śpiewał psalmów. Jedno pytanie zada nam tylko: Czy byliśmy, czy kochaliśmy? Czy byliśmy, czy kochaliśmy? Czy byliśmy, czy kochaliśmy…
CZĘŚĆ DRUGA
PROLOG
Inspektor do spraw ochrony przeciwpożarowej wskazał palcem kadzidełko żarzące się w specjalnej podstawce.
– Co to jest?
– Opium – odparła z rozmarzeniem dziewczyna.
W księgowości zapadła cisza. Twarz inspektora pokryła się czerwonymi plamami.
– Ja nie żartuję. Co to jest?
– Takie kadzidełko, indyjskie. Nazywa się opium. – Dziewczyna zerknęła na kolegów i dodała speszona: – To tylko taka nazwa, proszę sobie nie myśleć! Żadnego opium w tym nie ma!
– U siebie w domu możecie sobie palić nawet opium czy haszysz. – Inspektor demonstracyjnie poślinił palce i zgasił kadzidełko. – A tutaj… tu jest pełno papierów!
– No przecież widzę – oburzyła się dziewczyna. – Nawet jest specjalna ceramiczna podstawka, widzi pan? Popiół spada właśnie na nią… I zapach przyjemny, wszystkim się podoba…
Mówiła uspokajająco i łagodnie, tak jak dorośli przemawiają do małych dzieci. Inspektor chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtrąciła się starszawa kobieta, siedząca oddzielnie przy dużym biurku, twarzą do pozostałych księgowych:
– Wieroczka, przepraszam się bardzo, ale pan inspektor ma fację. To ciężki zapach i wieczorami głowa od niego boli.
– Pewnie w Indiach mają okna pootwierane na oścież – dodała trzecia kobieta. – Dlatego palą sobie te swoje aromaty. Z higieną tam u nich kiepsko, szamba obok domów, wszystko szybko gnije, taki klimat… No to trzeba czymś zagłuszać smród. A u nas? Poco?
Czwarta dziewczyna, rówieśnica Wiery, zachichotała i utkwiła wzrok w monitorze.
– To… to przecież trzeba było powiedzieć! – zawołała ze łzami w oczach Wiera. – Czemu nic nie mówiłyście?
– Nie chciałyśmy robić ci przykrości – odparła najstarsza kobieta.
Wiera zerwała się z miejsca, przyciskając dłonie do twarzy, i wybiegła na korytarz. Na parkiecie zastukały obcasy, a potem w oddali trzasnęły drzwi od toalety.
– Wcześniej czy później musiało do tego dojść. – Starsza kobieta westchnęła. – Ile można te świeczki wąchać… To opium, to jaśmin, to cynamon…
– A pamiętacie paprykę i kardamon?! – zawołała młoda dziewczyna. – To dopiero był horror!
– Ty się z przyjaciółki nie śmiej. Idź lepiej za Wierą, bo się biedaczka tak zdenerwowała…
Dziewczyna wstała ochoczo i wyszła z księgowości.
Inspektor obrzucił kobiety bezmyślnym wzrokiem, a potem spojrzał na swojego towarzysza – młodego, krępego mężczyznę w podkoszulku i dżinsach. Obok ubranego w mundur inspektora mężczyzna wyglądał bardzo niesolidnie.
– Dom wariatów – zawyrokował inspektor. – Wszędzie są łamane zasady bezpieczeństwa! Że też was jeszcze nie zamknęli!
– Sam się dziwię – zgodził się mężczyzna. – Idę sobie czasem do pracy i myślę: A może już po wszystkim? Może się ten burdel skończył? I teraz będziemy pracować zgodnie z przepisami, niczego nie łamiąc…