– Jedziemy!
– Całe miasto pokażę, wycieczka z przewodnikiem za darmo!
– To dokąd jedziemy?
– Siadaj, w moim samochodzie jest przyjemnie, klimatyzacja! Pokręciłem głową, popatrzyłem na starszawego taksówkarza, Uzbeka, który stał sobie spokojnie obok starej wołgi z szachownicą taksówki.
– Wolny, ojcze? – zapytałem.
– Człowiek jest wolny dopóty, dopóki wierzy w swoją wolność – odrzekł filozoficznie taksówkarz. Po rosyjsku, zupełnie czysto i bez akcentu. – Wsiadaj.
No proszę. Ledwie przyleciałem, a już używam zwrotu „ojciec”, i słyszę kolejną mądrość Wschodu.
– Któryś z wielkich to powiedział?
– Mój dziad. Był czerwonoarmistą, potem wrogiem narodu, a następnie dyrektorem sowchozu. Tak, był wielki.
– Nie nazywał się czasem Rustam? – zapytałem.
– Nie, Raszyd.
Samochód wyjechał z parkingu. Odwróciłem się w stronę otwartego okna, wystawiłem twarz na podmuchy wiatru. Ciepłe, świeże powietrze pachniało zupełnie inaczej niż w Rosji. A droga, o dziwo, była bardzo porządna. Ściana drzew rosnących wzdłuż szosy dawała cień, a także złudzenie, że już jesteśmy w mieście.
– Klimatyzacja… – powiedział w zadumie taksówkarz – wszyscy teraz kuszą pasażerów chłodem. A czy nasi dziadowie i pradziadowie słyszeli o klimatyzacji? Otwierali okna w samochodzie i było im dobrze!
Popatrzyłem zaskoczony na kierowcę, a on się uśmiechnął.
– Taki żart. Z Moskwy? – Tak.
– I bez bagażu? Ojojoj… – Zacmokał. – A może zgubili?
– Pilna podróż służbowa, nie było czasu na pakowanie walizek.
– Pilna? W naszym mieście nie ma pilnych spraw… To miasto stało tu tysiąc lat temu, dwa tysiące lat temu, trzy tysiące lat temu, to i nie dziwota, że oduczyło się pośpiechu.
Wzruszyłem ramionami. Samochód faktycznie jechał jakoś tak niespiesznie, ale to nie wywoływało rozdrażnienia.
– To dokąd jedziemy? Mamy hotel „Samarkanda”, mamy…
– Dziękuję, nie przyjechałem tu spać. Potrzebny mi bazar Siabski, w starym mieście.
– Słuszna decyzja! – ożywił się kierowca. – Od razu widać, że człowiek wie, dokąd i po co jedzie. Ledwie przyleciał, od razu na bazar. Bez bagaży, bez żony, bez problemów – tak właśnie trzeba żyć! A pieniądze wziąłeś, żeby na bazar jechać?
– Wziąłem. – Skinąłem głową. – Jak tu na bazar bez pieniędzy? Przy okazji, ile się należy za kurs? I co pan przyjmuje – somy, ruble?
– A nawet dolary czy eury – odparł beztrosko kierowca. – Tyle dasz, ile ci nie szkoda. Przecież widzę, człowiek z ciebie dobry, po co się targować? Dobry człowiek wstydzi się mało zapłacić biednemu taksówkarzowi. Sam zapłacisz więcej, niż ja miałbym sumienie zażądać.
– Niezły z pana psycholog. – Zaśmiałem się. Kierowca skinął głową.
– Niezły? Możliwe. Doktorat broniłem w Moskwie. Dawno temu… – Zamilkł. – Ale psychologowie nie są teraz potrzebni. Jako taksówkarz zarabiam więcej.
Zamilkł. Ja też się nie odzywałem, nie wiedziałem co powiedzieć. Ale wkrótce znaleźliśmy się w mieście i kierowca zaczął wyliczać miejsca, które koniecznie powinienem obejrzeć w Samarkandzie. Trzy medresy, tworzące zespół architektoniczny Registan, meczet Bibi Chanum… A wszystko niedaleko najlepszego bazaru w Samarkandzie, Siabskiego, którego sława, jak zrozumiał teraz kierowca, dawno dosięgła Moskwy. Bazar również należy odwiedzić, może nawet w pierwszej kolejności. Nieodwiedzenie go byłoby grzechem. Ale ja, jako rozsądny człowiek na pewno nie popełnię takiego błędu.
Przypuszczam, że taksówkarz bardzo by się zdenerwował, gdyby ujrzał, jak mijam wejście na bazar. Rzecz jasna miałem zamiar tam zajrzeć, praca pracą, ale jakieś wrażenia też mi się należą.
Tyle że jeszcze nie teraz.
Wydostałem się z hałaśliwego tłumu przy podejściu do bazaru, minąłem grupkę Japończyków (nawet tutaj dotarli!), jak zwykle obwieszonych maleńkimi aparatami i kamerami, i obszedłem w koło Bibi Chanum. Meczet rzeczywiście robił wrażenie. Ceramiczne pokrycie ogromnej kopuły lśniło w słońcu lazurem. Portal był ogromny, może nawet większy od Łuku Triumfalnego w Paryżu, a brak płaskorzeźb na ścianach z powodzeniem rekompensował wzór glazurowanych niebieskich cegieł.
Ale na mnie czekała inna dzielnica, zupełnie niepodobna do tej pompatyczno-turystycznej.
W każdym mieście są ulice, które zbudowano pod niezbyt szczęśliwą gwiazdą. Nie muszą leżeć na peryferiach. Czasem biegną obok ponurych fabryk, czasem wzdłuż torów albo autostrad, a czasem obok parku czy polany ocalałej na skutek niedopatrzenia władz miejskich. Ludzie niechętnie osiedlają się na tych ulicach, ale z drugiej strony, bardzo rzadko je opuszczają – jakby zniewoleni przedłużającym się snem. Zycie toczy się według całkiem innych praw, w zupełnie innym tempie…
Pamiętam pewną dzielnicę Moskwy, gdzie wzdłuż polany porośniętej drzewami biegła droga jednokierunkowa. Niby całkiem zwyczajna dzielnica-sypialnia, ale jakby skuta snem. No i znalazłem się tam pewnego zimowego wieczoru – fałszywe wezwanie, okazało się, że wiedźma, która rzucała urok, jednak miała licencję. Nasz wóz odjechał, mnie zostawili, żebym spisał protokół o braku wzajemnych pretensji, a potem wyszedłem z bloku i próbowałem złapać okazję. Nie miałem ochoty zamawiać taksówki i czekać w mieszkaniu wiedźmy. Było już ciemno, mimo stosunkowo wczesnej godziny, i sypał śnieg. Ulice opustoszały, widocznie od stacji metra ludzie szli inną drogą, nawet samochody gdzieś zniknęły, a te, które z rzadka przejeżdżały, nie chciały się zatrzymać. Niedaleko polany, ogrodzonej niskim płotkiem, znajdowało się niewielkie „wesołe miasteczko”. Budka biletera, dwie czy trzy karuzele, jeżdżąca w kółko kolejka dla maluchów… I w zupełnej ciszy, w sypiącym śniegu, na tle czarnego martwego nieba jeździła w kółko, podzwaniając i migając kolorowymi światełkami mała lokomotywka z dwoma wagonikami. W pierwszym siedział nieruchomy przyprószony śniegiem pięcioletni chłopiec w wielkiej czapce-uszance, z plastikową łopatką w ręku. Pewnie synek bileterki, którego nie miała z kim zostawić… Niby nic szczególnego, ale zrobiło mi się tak nieprzyjemnie, że zmusiłem do zatrzymania kierowcę ciężarówki i szybko zmyłem się stamtąd do centrum miasta.
Mniej więcej w takiej dzielnicy, z poprawką na inne miasto, mieściło się biuro tutejszego Nocnego Patrolu. Nie potrzebowałem mapy, czułem, dokąd mam iść. Od bazaru, czyli od centrum, szedłem najwyżej dziesięć minut, a mimo to znalazłem się w innym świecie. Ale nie w barwnej, wschodniej baśni, lecz w przeciętnej dzielnicy, jaką można spotkać w azjatyckich republikach dawnego Związku Radzieckiego, w Turcji i w krajach południowej Europy. Trochę Europa, trochę Azja – dzielnica skupiała wszystkie nie najlepsze cechy obu tych części świata. Dużo zieleni, ale domy zakurzone, brudne i niskie. Gdyby nie ich monotonia, cieszyłyby oko turysty, tu jednak nie było nawet biednej różnorodności, jedynie smętek i monotonia: odpadający tynk, zakurzone okna, otwarte drzwi klatek schodowych, porozwieszane na podwórkach pranie. Z głębi pamięci wypłynęło wyrażenie: konstrukcje szkieletowe z płytą trzcinową, idealnie pasujące do tych budynków, które, w założeniu tymczasowe, w efekcie przestały ponad pół wieku.
Biuro Nocnego Patrolu zajmowało duży, parterowy dom – stary, z niewysokim ogrodzeniem. Pomyślałem, że w takim budynku mogłoby się znajdować małe przedszkole, pełne smagłych, czarnowłosych dzieci.
Ale tutejsze dzieci już dawno dorosły. Przeszedłem obok zaparkowanego przy ogrodzeniu peugeota, otworzyłem furtkę, minąłem klomby, na których walczyły o życie usychające kwiaty, i zszokowany przeczytałem umieszczoną na drzwiach starą tabliczkę, rodem z ZSRR: