Выбрать главу

Chwilę później, zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Murat uderzył.

Jego arsenał zaklęć był bardzo ograniczony. Prowincjonalni magowie, niedoświadczeni i niebyt silni, nie są gotowi do takiego pojedynku – walki z ludźmi, którzy umieją zabijać Innych. Murat użył nieznanego mi wariantu „Białego miecza”. Teoretycznie to zaklęcie powinno zabić tylko Ciemnych Innych i ludzi, którzy skłaniają się ku Złu. W praktyce trzeba być pokornym mnichem, spędzającym całe dnie na modlitwach, żeby ten bezlitosny cios nie wyrządził krzywdy. Najmniejsza agresja czy strach powodują, że człowiek staje się wrażliwy na ostrze czystego Światła. W tych uzbeckich chłopakach, ubranych w wojskowe mundury, strachu i agresji było pod dostatkiem…

Klinga cięła czterech żołnierzy jak ostra kosa pszenicę – na pół. Z fontannami krwi i całą resztą „atrakcji”. Piąty żołnierz rzucił automat i z obłąkańczym krzykiem rzucił się do ucieczki. Nawet ze Zmroku jego ruchy wydawały się szybkie.

Podszedłem do zastygłego Murata. Biała klinga już topniała w jego ręku. Spojrzenie miał bardzo spokojne i niemal senne. Zajrzałem mu w oczy i znalazłem w nich odpowiedź na swoje pytanie.

To koniec. Odchodził.

Przykucnąłem obok Nodira i potrząsnąłem jego ramieniem.

– Chodźmy.

Odwrócił się do mnie i ze zdumieniem powiedział:

– Zabili Timura. Zastrzelili go! – Widzę. Chodźmy.

Nodir pokręcił głową.

– Nie! Nie możemy go tak zostawić…

– Możemy i zostawimy. Wrogowie nie dostaną jego ciała, rozpłynie się w Zmroku. I tak wszyscy tu odejdziemy prędzej czy później. Wstawaj!

Nie kwapił się do tego.

– Wstań! Jesteś potrzebny Światłu!

Nodir jęknął, ale wstał. I wtedy jego wzrok zatrzymał się na Muracie. Znów pokręcił głową, jakby się bronił przed natłokiem wrażeń, i podbiegł do Murata, próbując chwycić go za rękę.

Jego palce złapały pustkę – Murat rozpływał się w Zmroku znacznie szybciej, niż będzie topnieć martwe ciało Timura. Jasny mag musi mieć duże doświadczenie, żeby usprawiedliwić zabicie czterech ludzi. Ja pewnie zdołałbym to zrobić. Murat nie potrafił.

– Uciekamy! – zawołałem i uderzyłem Nodira w twarz. – Uciekamy!

Udało mu się dojść do siebie. Poszedł za mną, coraz bardziej oddalając się od biura Nocnego i Dziennego Patrolu, które nadal szturmowano, coraz dalej od dwóch towarzyszy, martwego i umierającego. Pierwsza szła Walentyna, obok niej Timur. Aliszer ciągnął trzeźwiejącego, przycichłego Afandiego, ja i Nodir zamykaliśmy pochód.

Z tyłu znowu rozległy się strzały, krzyki ocalałego żołnierza zwróciły uwagę pozostałych. Znów postawiłem „Ścianę ognia”, a potem wsadziłem w zaparkowanego przy płocie starego peugeota małą kulę ognistą. Samochód płonął radośnie, wnosząc do azjatyckiego krajobrazu odrobinę francuskiego szyku.

W powstałym zamęcie łatwiej było się wycofywać. W Zmroku w ogrodzeniu ziały dziury, sąsiedniego domu nie było w ogóle. Pustą ulicą dobiegliśmy do skrzyżowania i skręciliśmy w wąską uliczkę biegnącą od bazaru… Tutaj chyba każda ulica prędzej czy później prowadziła do bazaru… Nodir na przemian płakał i klął. Afandi co chwila się oglądał, ze zdumieniem zerkając na walkę toczącą się przed pustym budynkiem. Zdaje się, że w chaosie szturmu napastnicy zaczęli strzelać do siebie.

Ciemni trzymali się lepiej. Walentyna Iliniczna szła między nimi, oni tworzyli boczną ochronę. Pomyślałem, że oderwaliśmy się od prześladowców – i to był błąd, niewybaczalny dla Wyższego maga. Prawie niewybaczalny.

Ale co ja poradzę, że nie wierzyłem w istnienie dewów!

W tradycji europejskiej są golemy: istoty stworzone z gliny, drewna albo metalu. Te drewniane w Rosji nazywa się żartobliwie „buratinkami”, ale ostatni działający „buratinek” zniknął w osiemnastym wieku. Nie wiem, jak nazywali ich współcześni. Na zajęciach uczono nas tworzyć „buratinki”, zabawne i bardzo pouczające zadanie. Ożywiona drewniana lalka mogła chodzić, wykonywać proste polecenia, a nawet rozmawiać – a po kilku minutach rozsypywała się w proch. Żeby drewniany golem mógł istnieć choć kilka dni, mag musiałby być bardzo silny i zdolny, a po co doświadczonym magom tępy „buratinek”? Znacznie trudniej ożywić żelazo. Swieta zrobiła kiedyś Nadiuszce ruchomą lalkę ze spinaczy biurowych, ale lalka zdołała przejść trzy kroki i zamarła na zawsze. Glina jest znacznie bardziej plastyczna i podatna na animację, potrafi długo utrzymać magię, a i tak teraz rzadko robi się z niej golemy.

Na Wschodzie były dewy. A raczej – podobno były. To również golemy, tylko nieposiadające materialnej podstawy. To ożywione fragmenty Zmroku, wirujące tornada Siły. Zgodnie z legendą, stworzenie dewa (zwanego przez Arabów dżinem) stanowiło swego rodzaju egzamin na maga Wyższego stopnia. Po pierwsze, należało stworzyć golema, po drugie, zmusić go do posłuszeństwa. Niektórzy ponosili klęskę już w pierwszym punkcie, ale znacznie smutniejszy był los tych, którzy spartaczyli robotę w punkcie drugim.

Do tej pory sądziłem, że dewy są wyłącznie legendą, ewentualnie bardzo rzadkim eksperymentem, przeprowadzonym przez któregoś ze starożytnych magów. W życiu bym nie pomyślał, że istnieją jakieś współczesne dewy!

Tutejsi patrolowi chyba w dewów wierzyli. Ale brakowało im Siły, żeby je w porę spostrzec.

Młody Ciemny, którego imienia nie poznałem, krzyknął i zamachał rękami, jakby się bronił przed czymś niewidocznym. Coś podniosło go z ziemi, uniosło i zatrzymało, wrzeszczącego i szarpiącego się, na wysokości piętrowego domu. Wzdrygnąłem się, gdy zobaczyłem, że boki Ciemnego się zgniatają, jak od nacisku gigantycznej, niewidzialnej dłoni, a ubranie zaczyna się palić. Krzyk przemienił się w chrypienie.

A potem po ciele Ciemnego przebiegł krwawy pas. Jeszcze chwila i przecięte, czy raczej przegryzione ciało spadło na ziemię.

– „Tarcze”! – krzyknął Aliszer.

Nie wzmocniłem swojej obrony. Po pierwsze, nie wiedziałem, czy to pomaga w walce z dewem, po drugie, byłem jedynym, który mógł przeciwstawić się temu dewowi.

Wszedłem na drugą warstwę Zmroku i od razu go zobaczyłem.

Gibkie, utkane ze strużek ognia i dymu ciało rzeczywiście przypominało baśniowego dżina. Dominującym kolorem był szary, nawet płomyki ognia były czarno-szare, z delikatnym purpurowym odcieniem. Dew nie miał nóg, jego korpus zwężał się na dole, przemieniając się w wężowy ogon. Ziemia pod nim buchała parą, niczym wilgotna bielizna pod żelazkiem. Głowa, ręce i nawet sterczące z wężowej połowy genitalia były całkiem ludzkie, tylko gigantyczne; sam dew mógł mieć pięć metrów wysokości i składał się wyłącznie z dymu i płomieni. Jego oczy płonęły czerwonym ogniem – jedyny barwny szczegół na ciele dewa i całej drugiej warstwie Zmroku.

Potwór dostrzegł mnie w tej samej chwili, w której wyciągnął rękę do Walentyny. Zawył radośnie i zaczął do mnie sunąć z niespodziewaną zwinnością. Co to za nowa moda na gady? W Szkocji dwugłowy wąż, w Uzbekistanie pół wąż, pół człowiek…

No dobra…

Pozwoliłem, żeby Siła spłynęła po mojej ręce, i stworzyłem białą klingę. Niestety! Niepotrzebnie wziąłem przykład z Murata – ostrze wprawdzie przeszyło ciało dewa na wylot, ale nie wyrządziło mu żadnej krzywdy! Nie miałem czasu się zastanawiać, dlaczego tak się stało – Dew zamachnął się ręką. Zdążyłem uskoczyć, ale cios wężowego ogona był tak niespodziewany, że przewróciłem się i poturlałem po ziemi. Dew zaśmiał się triumfalnie, sunąc w moją stronę, a ja nie mogłem wstać! Nawet się nie przestraszyłem, poczułem jedynie wstręt na widok penisa monstrum w stanie erekcji. Dew ścisnął członek jedną ręką i zaczął nim machać, albo się masturbując, albo chcąc mi nim przywalić jak ognistą pałą. No nie, miałbym umrzeć od przyrodzenia bezmózgiego stwora?! Niedoczekanie! Nie tworzyłem już białej klingi, zebrałem siłę w dłoni i uderzyłem w dewa znakiem „Thanatos”.