Выбрать главу

– Nie byłbym taki pewien – mruknąłem, siadając.

– Ach, jaka to cudowna rzecz ta cywilizacja – mówił dalej Afandi, jakby mnie nie słyszał. – Wy, młodzi, nie macie pojęcia, ile szczęścia przyniosła światu cywilizacja!

– Czyżby w toalecie była żarówka? – burknąłem. – Aliszer, poproś kelnera, żeby się pośpieszyli z tym pilawem, dobrze?

Aliszer ściągnął brwi.

– Rzeczywiście, coś długo…

Wstał i w tej samej chwili podszedł do nas młody mężczyzna z wielkim półmiskiem. Jeden wspólny talerz dla wszystkich, standardowo… Czerwonawy ryż, pomarańczowa marchewka, duża ilość mięsa, cała główka czosnku na wierzchu…

– A nie mówiłem, że tu dobrze gotują? – powiedział z zadowoleniem Aliszer.

A ja patrzyłem na mężczyznę, który przyniósł nam pilaw. Ciekawe, gdzie podział się tamten chłopak? I czemu nowy kelner tak się denerwuje?

Wziąłem ręką garść pilawu, podniosłem do ust, zerknąłem na kelnera. Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się z przymusem.

– Baranina z sosem czosnkowym – powiedziałem.

– Jakim znowu sosem? – zdumiał się Aliszer.

– Tak tylko mówię… wspominam mądrego Holmesa i naiwnego Watsona – odparłem, nie przejmując się już tym, że język rosyjski może kogoś zaintrygować. – Czosnek po to, żeby zabić zapach arszeniku. Sam mówiłeś, że na Wschodzie należy wierzyć nosowi, a nie oczom… Mój drogi, skosztuj no tego dania!

Kelner pokręcił głową, cofając się powoli. Zaciekawiony, zerknąłem na niego przez Zmrok – w jego aurze przeważały żółte i zielone odcienie. Strach. Nie był zawodowym mordercą. Zatruty pilaw przyniósł za młodszego brata, dlatego że bał się o niego. Zdumiewające, do jakich podłości gotów jest człowiek, żeby tylko ochronić swoich bliskich.

To była czysta improwizacja. W czaj chanie znalazło się jakieś draństwo z arszenikiem, jakaś trutka na szczury. Ktoś kazał nakarmić nas pilawem z trucizną. Nie da się w ten sposób zabić silnego Innego, ale można osłabić na jakiś czas…

– Zaraz zrobię z ciebie łagman – obiecałem kelnerowi – i nakarmię nim twojego brata. Czajchana jest obserwowana?

– Nie… nie wiem. – Kelner szybko się zorientował, że nie bacząc na mój wygląd, należy mówić po rosyjsku. – Nie wiem, kazali mi!

– Paszoł won! – warknąłem, wstając. – Napiwku nie będzie.

Kelner pobiegł do kuchni, a goście zaczęli w pośpiechu opuszczać czajchanę, nie płacąc. Co ich tak wystraszyło – moje słowa czy ich intonacja?

– Anton, nie spal sobie spodni – ostrzegł mnie Aliszer. Spuściłem wzrok – na mojej prawej dłoni wirował z sykiem fireball. Byłem tak wściekły, że zaklęcie przeszło w stadium „spustowe”.

– Należałoby spalić to gniazdo żmij… ku przestrodze – wycedziłem przez zęby.

Aliszer milczał. Marszczył brwi i jednocześnie uśmiechał się niepewnie. Doskonale wiedziałem, co chce mi powiedzieć. Ze ci ludzie są niewinni. Że dostali rozkaz, którego nie mogli nie posłuchać. Że ta biedna czaj chana to wszystko, co mają. Ze żywi dwie albo trzy duże rodziny, dzieci i starców. Lecz Aliszer milczał, wiedział, że mam pełne prawo urządzić tu mały pożar. Człowiek, który próbuje otruć trzech Jasnych magów, zasługuje na środki wychowawcze. Jesteśmy Jaśni, ale nie święci…

– Szurpa była dobra… – powiedział cicho Aliszer.

– Idziemy przez Zmrok – zdecydowałem, zamieniając fireball w strużkę płomienia i wylewając ją na półmisek z pilawem. Ryż i mięso zwęgliły się razem z arszenikiem. – Jakoś nie mam ochoty wychodzić przez drzwi. Te bydlaki działają cholernie szybko.

Aliszer skinął z wdzięcznością głową. Wstał, rozdeptał nogami węgielki na półmisku i wlał tam dwa czajniczki herbaty.

– Zielona herbata też była dobra – przyznałem. – Słuchaj, przecież to całkiem zwykła herbata… A taka smaczna!

– Najważniejsze jest parzenie. – Aliszer podjął z ulgą ten temat. – Gdy czajniczek ma pięćdziesiąt lat i nigdy go nie szorowano… – Urwał, ale nie widząc na mojej twarzy wyrazu wstrętu, mówił dalej: – W tym właśnie sęk! Na ściankach wewnątrz naczynia tworzy się warstewka teiny, olejków eterycznych i flawonoidów…

– To w herbacie są flawonoidy? – zdumiałem się, wieszając torbę na ramieniu.

Mało brakowało, a zapomniałbym o niej. Bielizna to pryszcz, ale oprócz bielizny mam tam cały zestaw amuletów bojowych od Hesera i pięć grubych paczek dolarów!

– Możliwe, że coś pokręciłem… – Aliszer westchnął. – Ale tak czy inaczej, ta warstewka ma decydujące znacznie, pozwala zaparzać herbatę jakby w skorupie herbaty…

Znowu wzięliśmy Afandiego pod ręce i weszliśmy w Zmrok. Sprytny staruszek nie opierał się, przeciwnie, podkulił nogi i zawisł między nami, chichocząc i pokrzykując: „No! No!”. Pomyślałem, że jeśli mimo wszystko Afandi jest Rustamem, to nie będę się oglądał na jego wiek, tylko tak mu nagadam rosyjskim ludowym, że mu uszy zwiędną.

ROZDZIAŁ 5

Szczerze mówiąc, wolałbym łazika albo niwę. Nie z pobudek patriotycznych, tylko dlatego, że jeep toyota nie jest w Uzbekistanie zbyt popularnym samochodem. A maskowanie go magią równałoby się machaniu flagą i wołaniu: „Tutaj jesteśmy, tutaj! Co słychać?”.

Afandi jednak oznajmił z przekonaniem, że czeka nas kiepska droga. Bardzo kiepska. Jedyna niwa, na którą natknęliśmy się obok czajchany, była w tak strasznym stanie, że narażanie staruszka na taką jazdę byłoby nie tylko głupotą, ale i podłością.

A toyota lśniła nowością i masakralnym wyposażeniem. W Azji to typowe – skoro stać cię na drogi samochód, to niech w nim będzie wszystko! I sportowy tłumik, i bagażnik na rowery (chociaż właściciel toyoty ostatni raz siedział na rowerze jako dziecko) i odtwarzacz CD ze zmieniarką, i hak holowniczy, i nakładki na progi – jednym słowem, wszystkie te błyszczące bajery, które wymyślają producenci, żeby podnieść cenę wozu o sto procent.

Właściciel samochodu był, zdaje się, właścicielem miejscowego bazaru. Wyglądał jak uzbecki baj pojawiający się w starych kreskówkach i karykaturach równie często jak wizerunek kapitalisty – grubego jegomościa z obowiązkowym cygarem w zębach.! Ironia losu polegała na tym, że ten niemłody gruby Uzbek swoje wyobrażenia o wyglądzie bogatego człowieka czerpał ze starych filmów animowanych i modnych europejskich czasopism. Miał na sobie drogi i wyraźnie za ciasny garnitur oraz równie drogi krawat, który nie raz zachlapany tłuszczem bezceremonialnie prano w pralce. Na nogach miał pantofle wypastowane do połysku, zupełnie bez sensu na zakurzonej ulicy. Jego głowę wieńczyła tiubietiejka, wyszywana złotymi nićmi, a całości dopełniały złote pierścienie z potężnymi sztucznymi kamieniami, „turma-linami”, jak złośliwie nazywają je sprzedawcy wyrobów jubilerskich. Tiubietiejka miała symbolizować łączność z narodem, cała reszta europejski szyk. W ręce Uzbek trzymał drogą komórkę, pasującą raczej do bogatego młodego oszołoma niż do solidnego biznesmena.

– Ten samochód będzie dobry? – spytałem Afandiego.

– Tak, to dobry samochód – przyznał Afandi.

Obejrzałem się – w pobliżu nie było żadnych Innych, ani wrogo usposobionych, ani sprzymierzeńców, nie było nawet zwykłych, żyjących między ludźmi. I bardzo dobrze.

Wyszedłem ze Zmroku i spojrzałem na właściciela jeepa. Lekko musnąłem go Siłą i poczekałem, aż zaskoczony Uzbek odwróci się do mnie, marszcząc gęste brwi. Uśmiechnąłem się serdecznie i posłałem w jego stronę dwa zaklęcia o wymyślnych nazwach, powszechnie nazywanych „Kopę lat” i „Nierozłączni”.

Twarz współczesnego baja rozpłynęła się w uśmiechu.