Dwie różdżki bojowe, każda długości dziesięciu centymetrów. Pierwsza z hebanu – ogień. Druga z kła morsa – lód. Banalne i przydatne zarazem. Jak na razie świetnie radziliśmy sobie bez nich, ale wszystko może się zdarzyć.
Cztery srebrne pierścienie z czarami obronnymi. Ciekawy zestaw! Przecież zwykła „Tarcza maga” chroni przed wszystkim, wystarczy ją doładować energią… Pierścienie obronne rzadko się przydają. A w tych jest konkretna ochrona przed ogniem, lodem, kwasem… i próżnią! Nie uwierzyłem w to, co ujrzałem przez Zmrok, i zbadałem pierścień uważniej. Ale nie, wszystko się zgadza! Przy gwałtownym spadku ciśnienia pierścień zaczynał działać, utrzymując powietrze wokół swojego posiadacza.
Dziwna sprawa… Jest oczywiście kilka zaklęć duszących, również za sprawą usunięcia powietrza wokół przeciwnika. Przez tysiąclecia wojny nie takie rzeczy wymyślono! Ale w walce nikt nie używa tych kapryśnych i powolnych zaklęć…
Cztery bransolety. To akurat jasne, cztery różne zaklęcia, zmuszające człowieka lub Innego do mówienia prawdy: „Pijany język”, „Rozmowa wagonowa”, „Ostatnia spowiedź” i „Kawa na ławę”. Wszystkie bransolety naładowane magią. Żaden Rustam się im nie oprze – wyłoży wszystko, co wie. Pożyteczna rzecz.
Po chwili zastanowienia włożyłem bransolety na lewą rękę, łącząc je wspólnym zaklęciem spustowym. Jeśli Rustam będzie się opierał, wystarczy, że powiem: „Powiedz mi prawdę”, a na pradawnego maga spadnie cios o strasznej sile. Szczerość, sama szczerość i tylko szczerość.
Pozostały jeszcze dwa amulety, równie banalne w formie, jak w treści, i najwyraźniej przygotowane przez Hesera specjalnie do naszej misji. Karta SIM w plastikowym pudełeczku. Zwyczajna karta, tylko naładowana magią. Badałem ją przez chwilę, ale nic nie zrozumiałem. W końcu zdecydowałem się na eksperyment – wyjąłem z telefonu swoją kartę i włożyłem magiczną.
Nic nie rozumiem! To była dokładna kopia mojej karty SIM! Ale po co? Żebym nie marnował pieniędzy na telefony do Moskwy? Bez sensu…
Poprosiłem Aliszera, żeby do mnie zadzwonił, o dziwo, nadal był tutaj zasięg.
Telefon zadzwonił. Niby wszystko w porządku, ale ciągle nic nie rozumiałem… Wzruszyłem ramionami i postanowiłem zostawić kartę w telefonie. Może to jakiś sprytny magiczny sposób szyfrowania rozmów? Tyle że nigdy nie słyszałem o takiej magii…
Ostatni amulet to wygładzony morzem kamyk z dziurką w środku, który, jak twierdzili ludzie, miał przynosić szczęście. Przez dziurkę przeciągnięto cienki srebrny łańcuszek o dziwnym splocie, przypominającym grubo tkaną nić.
Rzecz jasna, sam z siebie kamyczek szczęścia nie przynosi, co nie przeszkadza dzieciom z zapałem szukać go nad brzegiem morza, a potem nosić na szyi na sznurku czy rzemieniu. Ale na ten kamyk nałożono skomplikowane zaklęcie, podobne do „dominanty”. Też dla rozmowy z Rustamem? Założyłem łańcuszek na szyję. Na pewno nie zaszkodzi…
Pozostawało jeszcze rozdzielić pierścienie i różdżki. Bez zastanowienia obudziłem Afandiego, poprosiłem, żeby włożył pierścienie. Afandi powiedział z zachwytem: „Ach!”, włożył pierścienie na lewą rękę, popatrzył na nie i znowu zasnął.
Różdżki oddałem Aliszerowi, który bez słowa włożył je do kieszeni koszuli. Wystawały trochę, wyglądając jak długopisy od jakiegoś tam Parkera czy innego Mountblanca, równie eleganckie i niemal tak samo śmiercionośne. „Niemal” – bo od podpisu jakiejś wysoko postawionej osobistości, złożonego takim właśnie piórem, ginęło znacznie więcej łudzi niż od wszystkich bojowych różdżek razem wziętych.
– Prześpię się – poinformowałem Aliszera.
Aliszer milczał. Jeep powoli parł w górę po kamienistej ścieżce, którą łatwiej byłoby pokonać na czterech nogach osła niż czterech kołach toyoty. Światła skakały raz w prawo, raz w lewo, wyciągając z ciemności to przepaść z rzeką na dnie, to strome skaliste zbocze.
– Prześpij – powiedział w końcu Aliszer. – Tylko zerknij na linie prawdopodobieństwa. Co za okropna droga…
– „Droga” to za dużo powiedziane – westchnąłem. Zamknąłem oczy i zajrzałem przez Zmrok w najbliższą przyszłość, dokąd prowadziły wijące się, splatające linie prawdopodobieństwa.
Ich rysunek nie spodobał mi się. Zbyt wiele urwanych gwałtownie linii, kończących się na dnie wąwozu.
– Aliszer, zatrzymaj się. Jesteś zbyt zmęczony, żeby po ciemku jechać po górach. Zaczekajmy do rana.
Aliszer pokręcił głową.
– Nie, czuję, że powinniśmy się śpieszyć.
Czułem to samo, dlatego się nie spierałem.
– To może teraz ja poprowadzę? – zaproponowałem.
– Nie sądzę, żebyś był bardziej wypoczęty ode mnie. Wiesz co, Anton? Potrząśnij mną trochę.
Westchnąłem. Nie lubię tego odpędzania snu i zmęczenia, tego wyostrzania zmysłów za pomocą magii. I to nie z powodu skutków ubocznych, bo tych właściwie nie ma – wyspałeś się i wszystko jest porządku. Problem polega na tym, że bardzo szybko przestajesz liczyć na swoje zwykłe zmysły i zaczynasz podkręcać się magiczną energią, zawsze świeży, zawsze gotów do działania, niczym człowiek chory na psychozę maniakalno-depresyjną w fazie maniakalnej. Robota pali ci się w rękach, zawsze jesteś wesoły, energiczny i błyskodiwy, w każdym towarzystwie jesteś mile widziany. Tylko że prędzej czy później zaczynasz traktować to jak stan normalny, chcesz być jeszcze bardziej aktywny, jeszcze bardziej energiczny, jeszcze bardziej dowcipny. Zwiększasz strumień Siły, stymulującej nerwy coraz mocniej i mocniej, aż w końcu uświadamiasz sobie, że całą Siłę, którą jesteś w stanie przerobić, tracisz na sztuczną rześkość. I teraz już strasznie się boisz przerwać ten stan.
Magiczna narkomania niczym nie różni się od zwykłej narkomanii. Tyle tylko, że zapadają na nią wyłącznie Inni…
– Potrząśnij – poprosił Aliszer. Zatrzymał samochód, zaciągnął ręczny, odchylił głowę, zamknął oczy.
Położyłem jedną dłoń na jego twarzy, drugą na krótko obciętych włosach i skoncentrowałem się. Wyobraziłem sobie, jak strumień Siły płynący przez moje ciało zaczyna się sączyć z dłoni, wchodzić w głowę Aliszera, jak zimnym ogniem przebiega po nerwach, przeskakuje po synapsach, wstrząsa każdym neuronem… Żadne specjalne zaklęcia nie są potrzebne, działasz na czystej Sile. Najważniejsze to wyobrazić sobie fizjologię procesu.
– Wystarczy – powiedział Aliszer, teraz znacznie bardziej rześkim głosem. – Ale mi dobrze! Tylko bym coś zjadł.
– Już… – Przechyliłem się przez siedzenie, zajrzałem do bagażnika. Przeczucie mnie nie myliło: stały tam dwie skrzynki coca-coli w plastikowych butelkach i kilka pudełek czekoladowych batoników. – Chcesz colę?
– Co?! – zawołał Aliszer. – Colę? Jasne! I batoniki! Boże, błogosław Amerykę!
– Czy to nie za wiele za wynalezienie bardzo słodkiego napoju i wyjątkowo kalorycznych czekoladek?
Zamiast odpowiedzi Aliszer wcisnął guzik odtwarzacza i z głośników popłynęły pierwsze rytmiczne akordy.
– I jeszcze za rock-and-rolla – powiedział spokojnie.
Jedliśmy batoniki, popijając coca-colą. Wszyscy Inni są łasuchami mimo woli. Afandi, nie przestając chrapać, zacmokał i wyciągnął rękę. Włożyłem batonik w jego upierścienione palce i Afandi pożarł go przez sen, a po chwili zachrapał znowu.
– Będziemy na miejscu po trzeciej – oznajmił Aliszer. – Poczekamy, aż się rozwidni?
– Noc to nasza pora – odparłem. – Obudzimy starego Rustama, trudno! Nic mu nie będzie.
– To dziwne, swoją drogą – zauważył Aliszer. – I niezwykłe. Co on robi w tych górach, żyje jak pustelnik, w jaskini?