Siłą sobie z nimi nie poradzę…
W absolutnej ciszy, mijając chodniki usłane ciałami i unieruchomione pojazdy (naliczyłem trzy płonące), dojechaliśmy do „Podziemi” i wysiedliśmy z samochodu.
Na Princess Street również zastygło życie, ale z oddali już dobiegało wycie syreny. Ludziom zawsze udawało się przezwyciężyć panikę, nawet jeśli nie wiedzieli, z czym się zetknęli.
– Idziemy. – Edgar lekko mnie popchnął.
Zaczęliśmy schodzić w dół. Odwróciłem się na chwilę, zerkając na kamienną koronę zamku ponad dachami domów.
Ach, no tak… Oczywiście. Wystarczyło tylko pomyśleć i złożyć wszystko razem. Układając swój wiersz, Merlin był zdumiewająco wielkoduszny.
– Czego się grzebiesz?! – huknął na mnie Edgar. Nerwy miał w strzępach, i nic dziwnego, czekał przecież na spotkanie z ukochaną kobietą.
Mijaliśmy nieruchome ciała. Byli tu zarówno ludzie, jak i Inni. „Sen Merlina” nie czynił między nimi różnicy. Spostrzegłem kilku śpiących Inkwizytorów za ścianami z gipsokartonu, wszystko dosłownie płonęło od aur. Zasadzkę zorganizowano znakomicie, Inkwizytorzy już tu byli…
Niestety, nie zdołali przewidzieć mocy użytego zaklęcia.
– Nie zapomnieliście o barierze na trzeciej warstwie? – zapytałem.
– Nie – odparła krótko Arina.
Zauważyłem, że po drodze raz Edgar, raz Arina zostawiali na ścianach „Podziemi” naładowane magią przedmioty, z pozoru całkiem niewinne: strzępki papieru, kawałki gumy do żucia, fragmenty sznurka. W jednym miejscu Edgar wypisał na ścianie kilka dziwnych symboli czerwoną kredą. Gdy skończył ostatni, kreda się osypała. W innym miejscu Arina z uśmiechem rozsypała na podłodze pudełko zapałek. Ostatni Patrol wyraźnie obawiał się pogoni.
Wreszcie weszliśmy do sali z gilotyną, którą najwyraźniej wybrali sobie za punkt wejścia do Zmroku. Prawdopodobnie znajdowało się tu skupienie Siły, serce wiru.
Tutaj, oprócz dwóch śpiących magów, znajdował się jeden czuwający człowiek.
Młody, niewysoki, przy tuszy, w okularach na inteligentnej twarzy, był ubrany w dżinsy i kolorową koszulę, i wyglądał dobrodusznie. W rogu pokoju spostrzegłem śpiącą, mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynkę, z torbą troskliwie podłożoną pod głowę. Czyżby chcieli otworzyć przejście krwią dziecka?
– Córka zasnęła – wyprowadził mnie z błędu mężczyzna. – Muszę przyznać, że to bardzo ciekawe urządzenie… – Wyjął z kieszeni niewielką kulę ze splecionych grubych metalowych pasków. – Dźwignia przesunęła się i nie chce wrócić na swoje miejsce.
– Tak właśnie powinno być – odrzekł Edgar. – Dźwignia wróci na swoje miejsce za siedemdziesiąt kilka lat. Dla ciebie to urządzenie jest bezużyteczne, zostawisz je tutaj. Trzymaj!
Rzucił mężczyźnie paczkę pieniędzy, ten złapał ją w locie, przesunął palcem po krawędzi, sprawdzając banknoty. Zauważyłem, że lewą rękę trzyma za plecami. Ojojoj…
– Zgadza się. – Mężczyzna skinął głową. – Ale nieco zaskoczyła mnie skala wydarzeń… jak również urządzenia, których używacie. Odnoszę wrażenie, że umowa została zawarta na nierównych warunkach.
– A nie mówiłem, że tak będzie? – zwrócił się Edgar do Ariny. – Czego ty chcesz? – spytał mężczyznę. – Więcej pieniędzy?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Bierz pieniądze, córkę i zjeżdżaj – powiedziała Arina. – Oto moja rada.
Mężczyzna oblizał wargi i powoli rozpiął kolorową koszulę.
Okazało się, że wcale nie był przy tuszy, po prostu tors miał zapakowany w jakiś gorset, przypominający ortopedyczny. Tyle że z gorsetów ortopedycznych nie sterczą kable…
– Kilogram plastiku. Włącznik oparty o zasadę „martwej ręki” – oznajmił mężczyzna, unosząc lewą dłoń. – Zabieram tę kulę, świecidełka, które znalazłem na tych tu… – Trącił nogą jednego z leżących Innych. – I wszystko, co macie w kieszeniach. Rozumiemy się?
– Czemu mielibyśmy się nie rozumieć… – Edgar westchnął. – Od razu mówiłem, że tak właśnie będzie. Dobrze cię wybrałem.
A ja zauważyłem, że wśród nas nie ma już Giennadija.
– To nas uwalnia od szeregu problemów natury moralnej – powiedział Edgar i odwrócił się.
Pas z materiałem wybuchowym rozpadł się na kawałki. To nie był wybuch, lecz jakby zamach niewidzialnej, szponiastej łapy, poruszającej się z niewiarygodną prędkością… na przykład – ze Zmroku. Zaskoczony mężczyzna rozłożył lewą dłoń – wypadł z niej mały włącznik ze śmiesznym ogonkiem oberwanego przewodu. Nie kłamał.
Chwilę później mężczyzna wrzasnął. Wolałem się odwrócić.
– Co za parszywy typ – orzekł Edgar. – Naprawdę nam groził, a przecież dziewczynka rzeczywiście jest jego córką! Ale za to otrzymaliśmy krew bez zabijania niewinnych ludzi, co tak martwi Arinę.
– Nie jesteś lepszy od niego – odparłem.
– Czy ja mówię, że jestem? – Edgar wzruszył ramionami. – Idziemy. Wchodzenie razem do Zmroku to dla nas nie pierwszyzna, co?
Wziął mnie za rękę. Nie protestowałem. Znalazłem na podłodze swój cień, wszedłem w niego. Przez uderzenie lodowego wichru, w wymrożone przestrzenie Zmroku.
Pierwsza warstwa.
Nie zatrzymując się, szliśmy dalej. Druga warstwa. Przestrzeń wokół nas wrzała – albo wzburzona żywą krwią, albo z powodu przebitego niegdyś przez Merlina wszechświata.
Edgar i Arina już byli obok mnie, spięci, skoncentrowani. Po chwili pojawił się Giennadij, oblizując zakrwawione wargi. Ledwie go poznałem: twarz Sauszkina seniora była wykrzywiona złością i szaleństwem.
Trzecia warstwa. Tu jeszcze dobiegały echa wiru Siły, który niedawno zagradzał nam drogę w dół.
Edgar rozejrzał się i oznajmił:
– Ktoś za nami idzie. Znak zadziałał.
– Pomyślnie? – Z ust Ariny wyskoczył obłoczek pary.
– Nie wiem. Schodzimy niżej.
Czwarta warstwa powitała nas różowym niebem i barwnym piaskiem. Wyrwałem rękę z uścisku Edgara i zawołałem:
– Umawialiśmy się! Nie mam zamiaru walczyć z golemem!
– Nikt ci nie każe. – Edgar się wyszczerzył. – Nie bój się, postoisz sobie z boku. Naprzód!
Planowałem urządzić tu dłuższą „dyskusję”, chciałem grać na zwłokę i uciec albo, jeśli się uda, zostać, wysyłając Ostatni Patrol do walki z potworem.
Ale coś pchało mnie do przodu. Zupełnie jakby ta obsesja, która ogarnęła Arinę, Edgara i Giennadija, zawładnęła również mną. Musiałem zejść na piątą warstwę… Musiałem!
Choćby po to, żeby uśpić ich czujność.
– Dobrze, ale nie mam zamiaru kłaść za was głowy! – zawołałem i pod czujnym spojrzeniem Edgara wszedłem na piątą warstwę.
Zjawili się obok mnie niemal w tej samej chwili. Nie ma co, nieźle się podciągnęli. Tylko Giennadij się trochę spóźnił, widocznie wszedł po drugiej próbie.
Było tu znacznie przyjemniej niż na wyższych poziomach Zmroku. Chłód i wilgoć, ale bez tego lodowatego, wysysającego życie wichru. I kolory prawie naturalne.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu golema i ujrzałem go w odległości dwustu metrów – z wysokiej trawy wystawały obie wężowe głowy, obracające się jak peryskopy okrętów podwodnych. Oho, golem już nas zobaczył. Głowy drgnęły, wysunęły się wyżej. Usłyszałem syk, który przypominałby syk węża, gdyby nie dobiegał z takiej odległości.
Chwilę później wąż już sunął w naszą stronę, a przy tym udawało mu się utrzymywać nad trawą obie głowy.
– Głowa i ogon – powiedziała w zadumie Arina. – No, nie wiem, nie wiem… Edgarze, wypuść Konga.