Zrozumiałem, co miała na myśli, dopiero wtedy, gdy Edgar wyjął z kieszeni mały nefrytowy posążek, przedstawiający małpę z długimi łapami i krótkimi ostrymi różkami na głowie. Były Inkwizytor dmuchnął na figurkę, potem ostrożnie odkręcił jej głowę (figurka okazała się pusta w środku) i delikatnie postawił otwarte naczynie na trawie. Z naczynia natychmiast – ledwie zdążyliśmy odskoczyć – buchnął zielony dym, przybierający postać potwora.
Dew, który w Samarkandzie polował na Aliszera, wcale nie przypominał King Konga. Był za mały (mógł mieć najwyżej trzy metry), ale wyszczerzona paszcza, umięśnione łapy z ostrymi szponami, sztywna ciemnozielona sierść i płonące tępą złością pomarańczowe oczy robiły dużo większe wrażenie niż sentymentalny filmowy gigant.
Poza tym King Kong nie śmierdział tak straszliwie! Jakim cudem może cuchnąć golem, składający się nie z ciała i nawet nie z gliny, lecz ze skoncentrowanej Siły, umieszczonej w magicznym naczyniu? Może to efekt uboczny, a może zamysł twórcy Dew?
– Idź i zabij to! – krzyknął Edgar, wskazując węża.
Kong ryknął i popędził ogromnymi susami na spotkanie strażnika. Dwugłowe monstrum, bynajmniej nieprzestraszone, chyba się nawet ożywiło na widok godnego przeciwnika i zaczęło pełznąć jeszcze szybciej. Ziemia drżała pod naszymi nogami, ryk małpy i ogłuszający syk węża zlewały się w jeden, potężniejący huk.
Trzeba działać! Dopóki w napięciu czekają na walkę…
Odwróciłem się i znieruchomiałem – za moimi plecami stał niewysoki, brodaty starzec w białym stroju. W jednej chwili wydawał się całkiem rzeczywisty (mogłem policzyć włosy w jego siwej brodzie i zmarszczki na zmęczonej twarzy), w drugiej stawał się bladym, rozmytym cieniem, przez który prześwitywały trawa i niebo.
Starzec powoli wskazał dłonią ziemię pod swoimi nogami i zaraz potem powtórzył gest.
Chce, żebym wszedł na szóstą warstwę?
Teraz ja wskazałem ręką ziemię. Starzec skinął głową i na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
A po chwili zaczął się rozpływać powietrzu.
Nie było czasu na zastanawianie. W każdy chwili ktoś z Ostatniego Patrolu mógł się odwrócić i zrozumieć, że szykuję się do ucieczki.
Siła jest we mnie… Mogę się zanurzyć na szóstą warstwę… Mój cień jest we mnie! Widzę go zawsze. Muszę to zrobić. A to oznacza, że zrobię. Poczułem uderzenie lodowatego wichru. Już pokonując barierę, usłyszałem głos Ariny:
– Za nami rzeczywi…
Głos ucichł, skrył się poza granicą oddzielającą szóstą warstwę, chroniącą świat tych Innych, którzy odeszli.
– Dziękuję, że przyszedłeś – powiedział starzec i uśmiechnął się.
.Rozejrzałem się.
Dzień. Słońce i białe chmurki na niebieskim niebie. Zielona trawa na polanie. Ćwierkające ptaki na gałęziach.
Siwy starzec stał przed mną. Jego ubranie nigdy nie było białe – szare, zgrzebne płótno wydawało się śnieżnobiałe tylko na pierwszy rzut oka. Poza tym, starzec był bosy. Ale nie było w tym żadnej sielanki, żadnego zbliżenia się do natury. Po prostu bosy człowiek, który nie chciał tracić czasu na stworzenie butów…
– Witam cię, Wielki – oznajmiłem, pochylając głowę. – To dla mnie zaszczyt… móc ujrzeć Wielkiego Merlina.
Starzec patrzył na mnie zaciekawiony. Zupełnie jakby już kiedyś mnie widział, i to nie raz, ale dopiero teraz miał okazję dobrze mi się przyjrzeć.
– Zaszczyt? Czy dobrze znasz moje życie, Jasny?
– Coś niecoś słyszałem. – Wzruszyłem ramionami. – O statku z niemowlętami…
– I mimo to „zaszczyt”?
– Mam wrażenie, że za wiele rzeczy już zapłaciłeś. Poza tym, dla milionów ludzi jesteś mądrym obrońcą dobra i sprawiedliwości. To jednak coś znaczy…
– Było ich tylko dziewięcioro – wymruczał Merlin. – Legendy zawsze wyolbrzymiają zarówno uczynki dobre, jak i złe.
– Ale byli.
– Byli – przyznał Merlin. – Dlaczego sądzisz, że zapłaciłem? Czy nie podoba ci się raj, który czeka Innych po śmierci?
Nie odpowiedziałem. Pochyliłem się, zerwałem źdźbło trawy. Sok był gorzki… ale trochę za mało. Zmrużyłem oczy, spojrzałem na słońce. Świeciło jasno, ale jego światło nie oślepiało. Klasnąłem w dłonie. Dźwięk był odrobinę przytłumiony. Odetchnąłem pełną piersią – powietrze było świeże… a jednak czegoś w nim brakowało. Wyczuwało się lekką stęchliznę, jak w opuszczonym mieszkaniu Sauszkina.
– Wszystko tutaj jest odrobinę nieprawdziwe – oznajmiłem. – Brakuje życia.
– Brawo. – Merlin skinął głową. – Wiele osób zauważa to znacznie później. Wiele przebywa tu całymi latami, a nawet stuleciami, nim się zorientują, że są oszukiwane.
– Nie da się przywyknąć? Merlin się uśmiechnął.
– Nie. Do tego nie sposób przywyknąć.
– Pamiętasz dowcip o fałszywych bombkach choinkowych? – zapytał ktoś z tyłu.
Odwróciłem się.
Tygrysek stała pięć kroków ode mnie.
Było ich wielu. Bardzo wielu – tych, którzy stali i słuchali mojej rozmowy z Merlinem. Igor Ciepłow, Alicja Donnikowa stali obok siebie i trzymali się za ręce, ale na ich twarzach nie było szczęścia. Gala, dziewczyna-wilkołak odwróciła wzrok. Stropiony Murat z Patrolu Samarkandy pomachał mi ręką. Ciemny, którego niegdyś zabiłem, zrzucając z wieży Ostankino, patrzył bez złości.
Było ich bardzo wielu… Drzewa nie pozwalały zobaczyć, ilu. Ale pewnie, gdyby nie było drzew, zobaczyłbym, że szeregi ciągną się aż po horyzont. Naprzód wysłali tych, których znałem.
– Pamiętam, Tygrysku – odpowiedziałem.
Nie czułem ani strachu, ani złości. Jedynie smutek i zmęczenie.
– Wyglądają jak prawdziwe. – Tygrysek się uśmiechnęła. – Ale nie cieszą…
– Ładnie wyglądasz – powiedziałem, tylko po to, żeby coś powiedzieć.
Tygrysek spojrzała w zadumie na swoją narzutkę z tygrysiej skóry i skinęła głową.
– Starałam się. Specjalnie na to spotkanie.
– Cześć, Igor – powiedziałem. – Cześć, Alicjo! Skinęli głowami. Alicja zmrużyła oczy.
– Brawo. Silny jesteś. Tylko nie zadzieraj nosa, Jasny! Przecież pomagał ci sam Merlin!
Obejrzałem się na starca.
– Czasami – przyznał skromnie Merlin. – Obok tej waszej dziwnej wieży. I gdy walczyłeś z wilkołakiem w lesie… i całkiem niedużo, gdy…
Ale ja już go nie słuchałem. Rozglądałem się w poszukiwaniu tego, którego słowa były dla mnie najważniejsze.
Kostia odepchnął tego Innego, który stał przed nim, i wyszedł do mnie. Zdaje się, że wyglądał najlepiej i najbardziej dziwacznie ze wszystkich – miał na sobie strzępy skafandra kosmicznego, niegdyś białego, teraz sczerniałego i przepalonego w kilku miejscach.
– Cześć, sąsiedzie – powiedział.
– Cześć, Kostia – odparłem. – Od tak dawna… chciałem ci to powiedzieć… Wybacz mi…
Skrzywił się.
– Daj spokój tym swoim Jasnym chwytom… Co tu jest do wybaczania? Uczciwie walczyliśmy i uczciwie zwyciężyłeś. Wszystko w porządku. Powinienem był się domyślić, że stawiasz „Tarczę” nie ze strachu.
– Wszystko jedno – odparłem. – Wiesz, nienawidzę swojej pracy. Stałem się trybikiem… w machinie, która nie zna litości!
– A czy z nami jest inaczej? – Kostia się uśmiechnął. – Przestań… Ty… tego… ojcu wybacz. Jeśli zdołasz. Nigdy taki nie był. Skinąłem głową.
– Postaram się. Spróbuję.
– I powiedz mu, że ja i mama… że czekamy na niego. – Kostia się zawahał i twardo dokończył: – Tutaj.
– Powiem – obiecałem, szukając wzrokiem Poliny.
I nagle Kostia zrobił krok do przodu, niezgrabnie uścisnął moją rękę i się cofnął.
Przez tę krótką chwilę, gdy nasze dłonie się zetknęły, poczułem, jak jego zimna ręka nabiera ciepła, zobaczyłem, że skóra staje się różowa, a oczy nabierają blasku. Kostia stał, chwiejąc się i patrząc na swoją dłoń.