– Tak.
– I stara się wyciągnąć nas stąd.
– Możliwe.
– Boi się, że coś tu odkryjemy? Win wzruszył ramionami.
– Jest adwokatką Esperanzy – odparł.
– Coś, co zaszkodzi jej klientce?
– To logiczne.
Z jednego z pokojów motelu wytoczyła się para po osiemdziesiątce. Staruszek otaczał ramieniem partnerkę. Wyglądali jak po stosunku. W samo południe. Miło widzieć. Myron i Win przyglądali się im w milczeniu.
– Poprzednim razem zapędziłem się – przyznał Myron. Win nie skomentował.
– Ostrzegłeś mnie. Powiedziałeś, że tracę z oczu nagrodę. Ale nie słuchałem. Win wciąż milczał.
– Teraz robię to samo?
– Nie potrafisz rezygnować.
– To nie jest odpowiedź. Win zmarszczył brwi.
– Nie jestem świętym mędrcem na wierzchołku góry. Nie znam wszystkich odpowiedzi – odparł.
– Chcę wiedzieć, co myślisz.
Win zmrużył oczy, choć słońce prawie się skryło.
– Poprzednim razem straciłeś z oczu cel – powiedział. – Czy wiesz, co nim jest tym razem?
– Uwolnienie Esperanzy – odparł Myron. – I poznanie prawdy. Win uśmiechnął się.
– A jeżeli te dwa cele nawzajem się wykluczają?
– To poświęcę prawdę. Win skinął głową.
– Tym razem rzeczywiście wiesz, co jest twoim celem.
– Miałbym z niego zrezygnować? Win zmierzył go wzrokiem.
– Jest jeszcze jeden problem.
– Jaki?
– Lucy Mayor.
– Nie szukam jej aktywnie. Chętnie bym ją odnalazł, ale wątpię, czy to możliwe.
– Tak czy siak jej osoba wiąże cię jakoś z tą sprawą. Myron pokręcił głową.
– Dyskietkę przysłano tobie. Nie uciekniesz od tego. To nie w twoim charakterze. Ciebie i tę zaginioną dziewczynę coś łączy.
Myron nie odpowiedział.
Sprawdził adres i nazwisko, które podała mu Wielka Cyndi. Telefon należał do Barbary Cromwell z Claremont Road dwanaście. Nazwisko nic mu nie mówiło.
– Niedaleko jest wypożyczalnia samochodów. Wróć do Nowego Jorku – zaproponował Winowi. – Pogadaj z Hester Crimstein. Wyciągnij z niej, co się da.
– A ty?
– Dowiem się, kim jest Barbara Cromwell z Claremont Road dwanaście.
– To wygląda na plan – rzekł Win.
– Dobry?
– Tego nie powiedziałem.
34
W Massachusetts, podobnie jak w New Jersey, rodzinnym stanie Myrona, duże miasto w mig przeistaczało się w miasto pełną gębą, takie małe zaś, jak to, w zadupie. Tak właśnie było tutaj. Pod adresem Claremont Road dwanaście – Myron nie umiał powiedzieć, dlaczego przy ulicy z trzema domami numeracja sięga dwunastu – była stara zagroda. W każdym razie wyglądała na starą. Spłowiałe ściany, niegdyś zapewne intensywnie czerwone, miały ledwie widoczny, wodnisty odcień. Szczyt budynku jakby się pochylił do przodu, niczym staruszek cierpiący na osteoporozę. Prawa krawędź pękniętego na dwoje okapu z frontu zwisała jak warga ofiary udaru. Deski były poluzowane, pęknięcia szerokie, a trawa tak wybujała, że dałby jej radę tylko kombajn.
Myron zatrzymał się przed domem Barbary Cromwell, rozważając taktykę. Nacisnął automatyczne wybieranie numeru i połączył się z Wielką Cyndi.
– Czegoś się dowiedziałaś? – spytał.
– Nie za wiele, panie Bolitar. Barbara Cromwell ma trzydzieści jeden lat. Cztery lata temu rozwiodła się z niejakim Lawrence'em Cromwellem.
– Dzieci?
– Na razie to wszystko, panie Bolitar. Bardzo mi przykro.
Podziękował jej i zachęcił do poszukiwań. Spojrzał na dom. W piersi dudniło mu miarowo i głucho. Wyjął z kieszeni komputerową podobiznę postarzałej Lucy Mayor i przyjrzał się jej. Ile miałaby teraz lat, gdyby żyła? Dwadzieścia dziewięć, może trzydzieści. Byłaby w zbliżonym wieku, lecz co z tego. Odrzucił tę myśl, choć nie bez trudności. Co teraz?
Zgasił silnik. W oknie na piętrze poruszyła się firanka. Dostrzeżono go. Nie miał wyboru. Otworzył drzwiczki i ruszył podjazdem, kiedyś brukowanym, a w tej chwili, z wyjątkiem paru placków smoły, zarośniętym trawą. Na podwórzu z boku zachowały się trzy plastikowe nadrzewne domki dla dzieci ze zjeżdżalnią i drabinką sznurową. Ich jaskrawe barwy: żółta, niebieska i czerwona, odcinały się od zbrązowiałej trawy jak klejnoty od aksamitu. Myron doszedł do drzwi. Nie było dzwonka, więc zapukał i zaczekał. Ze środka doszły go odgłosy – tupot stóp, szepty.
– Mamo! – zawołało dziecko. Ktoś je uciszył. Myron usłyszał kroki, a potem głos kobiety:
– Tak?
– Pani Cromwell?
– Czego pan chce?
– Pani Cromwell, nazywam się Myron Bolitar. Chciałbym zająć pani chwilę.
– Niczego od pana nie kupię.
– Nie, nie, proszę pani, ja nie sprzedaję…
– Nie znoszę nagabywania. O datek proszę się zwrócić listownie.
– Nie chodzi o nic z tych rzeczy. Zapadła krótka cisza.
– A o co?
– Pani Cromwell, czy może pani otworzyć drzwi? – spytał uspokajającym tonem.
– Dzwonię na policję!
– Nie, nie, proszę, niech pani zaczeka.
– Czego pan chce?
– Chcę zapytać o Clu Haida.
Zamilkła na dłużej. Znów odezwał się mały chłopiec. Kobieta uciszyła go.
– Nie znam nikogo takiego – odparła.
– Proszę otworzyć drzwi, pani Cromwell. Musimy porozmawiać.
– Panie, znam wszystkich policjantów w okolicy. Wystarczy jedno moje słowo, a zamkną pana za najście.
– Rozumiem pani obawy – rzekł Myron. – A czy moglibyśmy porozmawiać przez telefon?
– Proszę odejść. Chłopiec się rozpłakał.
– Pan odejdzie. Bo wezwę policję! Płacz się nasilił.
– Dobrze. Idę – zgodził się, a potem, uznawszy, że co mu szkodzi, zawołał: – Czy mówi pani coś imię i nazwisko Lucy Mayor?
Odpowiedział mu tylko bek dziecka.
Westchnął i zawrócił do samochodu. Co dalej? Nawet jej nie zobaczył. A gdyby tak pokręcić się przy domu, zajrzeć przez okno? Brawo, świetny pomysł. Areszt za podglądanie. Albo, co gorsza, za straszenie dziecka. Na pewno wezwałaby policję…
Zaraz!
Barbara Cromwell uprzedziła, że zna miejscowych policjantów. Ale on też ich na swój sposób znał.
Kiedy Clu grał w niższej lidze, właśnie w Wilston wpadł za jazdę w stanie nietrzeźwym. Myron poszukał w pamięci nazwisk dwóch stróżów prawa, dzięki którym wyciągnął go wówczas z aresztu.
Nie zajęło mu to dużo czasu. Clu aresztował policjant Kobler. Nie pamiętał jego imienia. A szeryf miał wtedy po pięćdziesiątce – nazywał się Ron Lemmon. Może przeszedł na emeryturę. Istniały jednak spore szanse, że któryś z nich nadal służy w policji. Mogli coś wiedzieć o tajemniczej Barbarze Cromwell.
Warto było to sprawdzić.
35
Myślałby kto, że posterunek policji w Wilston mieści się w małym ciasnym budynku. Ale nie. Jego siedzibą była suterena wysokiej, przypominającej twierdzę budowli ze starej, ciemnej cegły. Na ścianach schodów nadal widniały jaskrawożółte trójkąty w złowieszczych kołach: oznaczenia dawnych schronów bombowych. Przywołały one w pamięci Myrona wspomnienia z podstawówki Burnet Hill w Livingston – intensywne ćwiczenia, podczas których uczono dzieciaki, że wystarczy kucnąć w korytarzu, by się nie dać sowieckim atomówkom.
Myron był na tym posterunku pierwszy raz. Po kraksie spowodowanej przez Clu spotkał się z dwoma wymienionymi policjantami w garkuchni przy drodze dziewiątej. Zabrało im to dziewięć minut. Nikt nie chciał zaszkodzić dobrze zapowiadającemu się sportowcowi. Nikt nie chciał zrujnować jego obiecującej kariery. Dolary przeszły z rąk do rąk. Szeryf i policjant, którzy się nimi podzielili, ze śmiechem nazwali łapówkę darowizną. Wszyscy trzej skwitowali to uśmiechami. Trzydziestolatek w dyżurce, który podniósł wzrok na wchodzącego Myrona, zbudowany był wzorem wielu współczesnych policjantów tak, jakby więcej czasu spędzał na siłowni niż w pączkami. Z plakietki wynikało, że nazywa się Hobert.