Выбрать главу

– Niech pan coś dla nas zrobi, Myron – powiedziała. – Niech pan zostawi tę sprawę. Trzyma się od niej z daleka. I na wszelki wypadek wynajmie sobie obrońcę.

Hester Crimstein okręciła się wokół własnej osi i zniknęła w kamienicy. Myron spojrzał na Wina, który, zgięty wpół, przyglądał się właśnie jego spodniom w kroku.

– Co ty robisz? – spytał.

– Sprawdzam – rzekł Win, patrząc wciąż na krok spodni – czy zostawiła ci choć ćwiartkę jądra.

– Bardzo śmieszne. Do czego piła, mówiąc, że w prokuraturze nie lubią pryncypała Esperanzy?

– Nie mam pojęcia… Ale się o to nie obwiniaj.

– O co?

– Że twój wdzięk wyraźnie przygasł. Zapomniałeś o najważniejszym.

– O czym?

– O romansie pani Crimstein z Esperanzą.

– No tak – odparł Myron, pojmując, dokąd to zmierza. – Hester to na pewno lesbijka.

– Właśnie. To jedyne racjonalne wyjaśnienie, dlaczego ci się oparła.

– Albo w grę wchodzi zjawisko paranormalne. Poszli Central Park West.

– Potwierdza to ponadto słuszność zatrważającej konstatacji – rzekł Win.

– Jakiej?

– Że gros kobiet, z jakimi się stykasz, to lesbijki.

– Prawie wszystkie.

6

Dotarli piechotą do mieszkania Wina dwie przecznice dalej, krótko oglądali telewizję, poszli spać. Znużony Myron leżał w ciemnościach, lecz sen nie chciał przyjść. Myślał o Jessice. Próbował też myśleć o Brendzie, ale nie pozwolił na to samoczynny mechanizm obronny. Sprawa była za świeża. Pomyślał więc o Teresę. Dziś wieczorem po raz pierwszy była na tej wyspie sama. Spokojna, miła, pożądana za dnia samotność w nocy przemieniała się w mroczne osamotnienie, a czarne mury ciemności osaczały cię zewsząd, opresyjne i ciche jak pogrzebana trumna. On i Teresę zawsze zasypiali w objęciach. Wyobraził ją sobie, jak leży sama w głębokim mroku, i zaniepokoił się o nią. Obudził się o siódmej. Wina już nie było, ale zostawił karteczkę, że spotkają się o dziewiątej w gmachu sądu. Myron zjadł miskę płatków kukurydziano – owsianych, lewą ręką zbadał, czy przyjaciel zdążył wyjąć z pudełka darmową zabawkę, wziął prysznic, ubrał się, sprawdził godzinę. Była ósma. Na dotarcie do sądu pozostało sporo czasu.

Zjechał windą na dół i przeszedł przez słynne podwórze Dakoty. Na rogu Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy i Central Park West serce zabiło mu mocniej, bo dostrzegł znajome postacie – Franka Juniora, zwanego w skrócie F.J., w towarzystwie pary wspierających go zwalistych indywiduów. Zwaliści wyglądali na poronione produkty doświadczeń naukowych, w których ktoś bez umiaru doładował gruczoły sterydami anabolicznymi. Wystroili się w podkoszulki bez rękawów i wiązane na sznurki, noszone przez ciężarowców dresowe spodnie, dziwnie przypominające brzydkie doły od piżam. Młody FJ. uśmiechnął się wąskimi ustami do Myrona. Paradował dziś w fioletowym garniturze, tak błyszczącym, jakby ktoś popsikał go lakierem. Nie wykonał żadnego ruchu, milczał, bez zmrużenia oka rozciągając w uśmiechu cienkie wargi. Najlepiej pasowało do niego, moi mili, słowo „gad”. Wreszcie zrobił krok do przodu.

– Dowiedziałem się, że wróciłeś do miasta, Myron – przemówił.

Myron powstrzymał się od riposty – zresztą niezbyt kąśliwej – o uroczym komitecie powitalnym.

– Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? – ciągnął FJ.

– Jak przez mgłę.

– Wspomniałem, że cię zabiję, tak?

– Być może padło takie zdanie. Nie pamiętam. Człowiek spotyka tylu twardzieli, słucha tylu pogróżek.

Podpory Franka próbowały spojrzeć spode łba, ale nawet ich twarze cierpiały na przerost mięśni i mimika pochłaniała za dużo wysiłku. Poprzestali więc na powszednim marsie i niewielkim opuszczeniu brwi.

– Rzeczywiście miałem zamiar cię załatwić. Z miesiąc temu – wyznał Frank. – Poszedłem za tobą na cmentarz w New Jersey. A nawet z wyjętym kopytem zakradłem ci się od zakrystii. Śmieszne, nie?

– Jak bon mot Henny'ego Youngmana. FJ. przekrzywił głowę.

– Nie chcesz wiedzieć, dlaczego cię nie zabiłem?

– Z powodu Wina.

Dźwięk tego imienia podziałał na Podpory jak chluśnięcie zimną wodą w twarze. Para byków aż się cofnęła, ale kilka ruchów mięśni wystarczyło, by doszli do siebie. F.J. w ogóle się nie speszył.

– Nie boję się go – oświadczył.

– Nawet najgłupsze zwierzę ma wszczepiony instynkt samozachowawczy – odparł Myron.

Ich oczy się spotkały. Myron z trudem starał się zachować kontakt wzrokowy. W spojrzeniu FJ. nie było nic poza zepsuciem i rozkładem. Człowiek miał wrażenie, że patrzy w wybite okna opuszczonego domu.

– Mów sobie zdrów, Myron. Nie zabiłem cię, boś wyglądał jak siódme nieszczęście. Zabijając cię, popełniłbym, by tak rzec, akt miłosierdzia. Mówiłem ci, że to śmieszne.

– Powinieneś wystąpić na stojaka – przyznał Myron. F.J. zaśmiał się i wymanikiurowaną dłonią skinął Bóg jeden wie do kogo.

– Było, minęło. Mój ojciec i wuj cię lubią, a poza tym nie ma powodu, żeby bez potrzeby zrażać sobie Wina. Nie chcą twojej śmierci, a ja również.

Jego ojciec i wuj, Frank i Herman Ache'owie, należeli do czołowych legendarnych nowojorskich łamignatów. Starszych Ache'ów wychowała ulica, awansując w gangsterskiej hierarchii, zabili po drodze więcej ludzi od innych. Starszy z braci, ponad sześćdziesięcioletni mafijny boss Herman, stwarzający pozory, że nie jest łotrem spod ciemnej gwiazdy, lubił otaczać się wykwintem: bywał w elitarnych klubach, uważających go za persona non grata, uczęszczał na wystawy dla nuworyszów, eleganckie imprezy dobroczynne i ucztował w śródmiejskich restauracjach, gdzie francuscy maitres d'hótel traktowali każdego dającego napiwki mniejsze od dawanych przez Jacksona jak coś, co przylepia się do buta. Krótko mówiąc, był łotrem o wysokich dochodach. Młodszy brat Hermana, psychopata Frank, tatuś równie psychopatycznego potomka stojącego właśnie przed Myronem, pozostał tym, kim był zawsze – brzydkim zbirem od czarnej roboty, który za szczyt mody uważał welurowe dresy ze sklepu K Mart. W ostatnich kilku latach Frank senior wprawdzie nieco się uspokoił, lecz wychodziło mu to średnio. Widać nie przepadał za życiem, w którym brakło tortur i okaleczania.

– Czego chcesz, Frank? – spytał Myron.

– Mam dla ciebie propozycję biznesową.

– O jeju, umieram z ciekawości.

– Chcę wykupić twoją firmę.

Ache'owie prowadzili TruPro, dużą agencję sportową. Działająca zawsze bez śladu jakichkolwiek skrupułów TruPro pozyskiwała młodych sportowców równie moralnymi metodami, jak polityk fundusze na kampanię wyborczą. Właściciele kontraktów popadali w długi, duże długi, zwabiające wraże grzyby. Niebawem grzyby te – bracia Ache – przystępowały do dzieła i, jak to pasożyty, zżerały wszystkie oznaki życia, by na koniec pożywić się padliną.

Jednakże profesja agenta sportowego była legalnym sposobem zarabiania na życie, Frank senior, pragnąc zapewnić latorośli to, co pragną zapewnić synom wszyscy ojcowie, przekazał ster Tru – Pro Juniorowi, świeżo upieczonemu absolwentowi szkoły biznesu. W teorii F.J. miał prowadzić Tru – Pro jak najuczciwiej. Jego ojciec zabijał i okaleczał, żeby syn nie musiał psuć klasycznych amerykańskich wzorców chorymi wariacjami. Ale FJ. najwyraźniej nie był w stanie uwolnić się od pęt rodzinnej tradycji. Myrona frapowało pytanie „dlaczego?”. Czy zło odziedziczył FJ. w genach po ojcu tak jak wydatny nos, czy też, jak wiele innych dzieci, chcąc zdobyć jego uznanie, udowadniał, że jabłko może być równie popaprane jak jabłoń, z której spadło. Geny czy wychowanie? Dyskusja trwa w najlepsze.